Przegraliśmy z kretesem trzecią wielką piłkarską imprezę w ciągu ostatnich sześciu lat. Wracamy do domu z mistrzostw Europy w Austrii tak jak po mistrzostwach świata w Korei w 2002 r. i Niemczech w 2006 r. już po pierwszej rundzie. Znów ze spuszczonymi głowami, znów z ogromnym uczuciem niedosytu, znów bez specjalnych przesłanek ku temu, że niebawem będzie znacznie lepiej.

Reklama

Podobnie jak wtedy ani nie trafiliśmy do najsilniejszej grupy, ani nie poddaliśmy się zupełnie bez walki. Jakichś dobrych momentów można by się było doszukać. Wciąż jednak bardzo daleko jesteśmy od chwili, w której moglibyśmy powiedzieć, że rozpiera nas duma z powodu naszej narodowej drużyny. Choć niemal wszyscy robili, co mogli przez ostatnie miesiące, aby tak się stało, piłkarze nie stali się naszą wizytówką. Zawodnicy Beenhakkera nie udźwignęli ciężaru oczekiwań i nadziei, jakie zostały rozbudzone. Nie byli lepsi nie tylko od Niemców, ale także od znacznie niżej notowanych Austriaków i wczoraj Chorwatów.

Dlaczego tak się stało, dlaczego nie byliśmy w stanie wykonać kroku do przodu i wciąż drepczemy w miejscu? Pierwsze wątpliwości pojawiły się już w okresie nominacji dla zawodników wyjeżdżających na mistrzostwa. Beenhakker wyszedł z założenia, że lepiej mieć trzynastu, czternastu ulubionych graczy, którzy będą się czuli niezagrożeni, zamiast zabierać po dwóch w miarę równorzędnych na każdą pozycję. Nie było to rozwiązanie niepraktykowane na świecie, bo często trenerzy robią tak, starając się uniknąć niepotrzebnych konfliktów w zespole, który przebywa ze sobą przez miesiąc.

Selekcjoner zabrał zatem oprócz żelaznego składu całą grupę wyróżniających się w polskiej lidze młodych wilków, choć sam zdawał sobie sprawę, że te powołania są na wyrost i mogą zaprocentować dopiero w przyszłości. Kryteria doboru zawodników do kadry na pewno nie były przejrzyste, ale nikt ich nie krytykował, bo przecież kto jak kto, ale ten trener uniwersytet życia przeszedł i musiał wiedzieć, co robi. Szybko okazało się jednak, ze to pułapka, w którą sam się wpędził. Kiedy wypadł ze składu Błaszczykowski, wyszło na jaw, że Żurawski jest bez formy, a Golański kompletnie nie nadaje się do gry na lewej stronie obrony, selekcjoner nie miał możliwości manewru. Musiał łatać dziury. W efekcie w każdym meczu graliśmy w zupełnie innym składzie. Warianty tak mocno ćwiczone i sprawdzające się podczas eliminacji legły w gruzach. Formacja obrony, która jest kluczowa dla każdego zespołu i od niej zaczyna się jego budowanie, nie stanowiła monolitu. To nie była ściana, o którą mogliby się rozbić Niemcy, Austriacy czy Chorwaci.

Reklama

W przodzie też nie było lepiej. Niespodzianka personalna goniła niespodziankę i nie był to raczej wynik wykwintnej strategii. Raczej objaw nazywany chwytaniem się brzytwy. No bo jak nazwać inaczej wystawienie do arcyważnego meczu z Niemcami wezwanego w ostatniej chwili z wczasów na Rodos, zupełnie niewypróbowanego i nieprzygotowanego do gry Piszczka? Lub w meczu o wszystko z Austrią na newralgicznej pozycji środkowego obrońcy, będącego od miesięcy bez formy Jopa? Nagle okazało się, że zupełnie pomijany wcześniej Saganowski jest podstawowym napastnikiem, a bez naturalizowanego w ostatniej chwili Rogera nasza linia pomocy w ogóle by nie istniała. Do tego dyżurne gwiazdy, które zapewniły nam awans do turnieju - Krzynówek, Smolarek (nie wspominając Żurawskiego), znacznie obniżyły loty. Ci zawodnicy nie byli nawet w połowie tak dobrzy jak w eliminacjach.

I niewiele do rzeczy ma akurat w tym przypadku twierdzenie, że finałowy turniej to zupełnie inna para kaloszy, znacznie wyższa półka. Skoro potrafili błyszczeć na tle takich zespołów, jak Portugalia, Belgia czy Serbia, to dlaczego nie teraz? Wspomniany kultowy już mecz z Portugalią z jednej strony jest punktem odniesienia do wszystkiego, co w naszym futbolu najlepsze, symbolem pozytywnych przemian pod wodzą Beenhakkera, ale jednocześnie naszym przekleństwem. Ile jeszcze będziemy żyć tym naszym współczesnym Wembley? Ile jeszcze łudzić się, że na takim pułapie możemy znajdować się bez przerwy? Jeśli tak naprawdę wnikliwie przyjrzeć się temu, co zdarzyło się w naszej drużynie od tamtego czasu, to wcale nie szła ona w górę.

Owszem, jakimś cudem nie przegraliśmy w rewanżu z Portugalią (pamiętny gol Krzynówka po desperackiej akcji) czy też meczu z Finalandią (ktoś wybił piłkę w ostatniej chwili z linii bramkowej). Mieliśmy wyniki, ale jakość gry nie uległa znacznej poprawie. Trochę wprowadziło nas to w błąd, zamydliło oczy, ulegliśmy czarowi jedynego prawdziwego lidera tej drużyny - Leo Beenhakkera. On sam to jednak za mało. A właściwie niewystarczające jest wykorzystanie jedynie jego najsilniejszej broni - oddziaływania na sferę mentalną zawodników. To prawda, w pewnym momencie ta drużyna miała coś, co Leo określa mianem team spirit. Tyle że ten duch uleciał. Właśnie teraz w Austrii.

Patrząc na naszą bezradność w meczu z rezerwami Chorwatów na pożegnanie turnieju, widać było wyraźnie, że oprócz niego potrzebne są bowiem czyste umiejętności. A tych po prostu nam zabrakło. Coś na pocieszenie? Owszem, bramkarz Boruc. Gdyby nie on, znacznie wyżej przegralibyśmy z Niemcami, pokonaliby nas Austriacy, a Chorwaci wbiliby nie jednego gola, tylko pięć. To jedyny nasz zawodnik w tym turnieju, który wzbił się, jak określa to Beenhakker, na international level. Kolejne mistrzostwa już za polską drużyną. Dobrze, że eliminacje następnych już we wrześniu. Kac nie będzie trwał zbyt długo.