Żaden z reklamujących się eurodeputowanych formalnie nie promuje własnej kandydatury: Rosati reklamuje kursy z wiedzy o społeczeństwie dla maturzystów, Bielan opowiada o swoim dorobku w Parlamencie Europejskim, a Zwiefka dzieli się refleksją o sile Europejskiej Partii Ludowej, do której PO w Brukseli należy.

Reklama

>>> Boniek odmówił gry w drużynie Tuska

Podobnie robią inni. W Poznaniu pod koniec marca młodzi aktywiści Platformy nieśli na czele pochodu podobiznę formalnie zachęcającego do udziału w eurowyborach Filipa Kaczmarka, który zabiega o mandat w Brukseli.

Z kolei kandydatka PSL na Podkarpaciu Joanna Jarecka-Gomez wystąpiła na wiecu, który został zorganizowany pod hasłem "Pierwsza Polka w europarlamencie". Spotkania nie organizował komitet wyborczy PSL, ale kandydatka pojawiła się na zaproszenie lokalnej izby rolniczej.

Reklama

Dzięki tym wybiegom cała piątka nie będzie musiała wykazywać tych imprez w sprawozdaniach wyborczych. "Ale wszyscy wiedzą, że to pic i chodzi tylko o to, żeby bezkarnie wystartować z kampanią i zbyt wcześnie nie wydać pieniędzy" - mówi jeden z kandydatów do europarlamentu z PO.

>>> By zostać europosłem, wydasz 1,2 mln złotych

Po co partie używają takich sztuczek? Po pierwsze nic im za to nie grozi. "Prawo wyborcze nie zakazuje występów publicznych osób, które kandydują, jeśli występują w innym charakterze" - tłumaczy w rozmowie z nami Krzysztof Lorentz, dyrektor zespołu kontroli finansowania partii politycznych w Państwowej Komisji Wyborczej.

Reklama

Ale eksperci wskazują też na inne motywy. Partie chcą jak najmniej zapłacić za kampanię, ponieważ limit wydatków w czerwcowych wyborach jest znacznie niższy niż w innych kampaniach. "W eurowyborach komitety wyborcze mają stosunkowo mało pieniędzy do wydania (ok. 9 mln zł w porównaniu z 30 mln zł w kampanii parlamentarnej), więc spodziewamy się, że pokusa do ukrywania i zaniżania wydatków będzie spora" - uważa Adam Sawicki, który w Fundacji Batorego zajmuje się monitoringiem finansów partii.

Tym bardziej że zaniżanie wydatków w poprzednich kampaniach wyborczych było powszechną praktyką. Jak wynika z raportu, który po kampanii prezydenckiej przygotowała Fundacja Batorego,sztabowcy Lecha Kaczyńskiego według sprawozdań nie przeprowadzili między sobą ani jednej rozmowy telefonicznej.

Z kolei komitet Donalda Tuska nie wykazywał spotkań wyborczych - w rozliczeniu znalazły się jedynie dwa wieczory wyborcze oraz dwa wiece. Tyle że w tym samym czasie media rozpisywały się na temat jego wizyt w kolejnych miastach w Polsce.

Popularne jest także wpłacanie pieniędzy na fundusz wyborczy za pośrednictwem tzw. słupów. Podejrzenie o wykorzystanie takiego mechanizmu padło ostatnio na Janusza Palikota, na którego kampanię parlamentarną w 2005 r. zrzucili się niezbyt zamożni studenci.

Specjaliści z Fundacji Batorego podobny mechanizm wychwycili również w kampanii prezydenckiej, którą prowadził Włodzimierz Cimoszewicz. Spośród 54 osób, które wpłaciły pieniądze na jego fundusz wyborczy, kilkanaście było związanych ze spółkami kontrolowanej przez państwo grupy KGHM. Wszyscy w tym samym czasie wpłacili także taką samą kwotę: po 6 tys. zł. Dzięki temu fundusz Cimoszewicza wzbogacił się o blisko 100 tys. zł.

>>> Gwiazda "Mam talent" odmówiła startu z listy PiS

Komitety wyborcze nie tylko zaniżają wydatki - czasami opłaca się także je... zawyżać. Tak zrobiła Samoobrona w 2001 r., kiedy do sprawozdania wyborczego dołączyła faktury opiewające na druk kilkuset tysięcy ulotek. Tyle że sfałszowane. Sprawa wydała się, kiedy drukarnię skontrolował urząd skarbowy.

Po co Samoobrona oszukiwała? "Taka sytuacja zdarza się tym partiom, które nie są w stanie wykorzystać całego limitu przewidzianego na kampanie, ale po wyborach mogą liczyć na zwrot kosztów z budżetu państwa. A im większe wykazane wydatki, tym większy zwrot" - tłumaczy Adam Sawicki.