Do lekarza trzeba będzie się zgłosić najpóźniej w 10. tygodniu ciąży i aż do porodu regularnie chodzić na wszelkie badania. Nowe zasady zaczną obowiązywać od 1 listopada.

Reklama

Lekarze będą mieli dodatkową robotę. W liczne rubryki wpiszą tam m.in: dane i PESEL kobiety, datę rozpoznania ciąży, objęcia pacjentki opieką medyczną, a także terminy wykonywanych badań w poszczególnych trymestrach ciąży.

>>>Ministerstwo chce rejestrować kobiety w ciąży

Po co to wszystko? Ministerstwo Zdrowia tłumaczy: "Chodzi o zmotywowanie kobiet zachodzących w ciążę do jak najwcześniejszego zgłoszenia się do poradni i na systematyczne badania kontrolne. Pozwoli to na prawidłowy monitoring ciąży."

Reklama

Lekarze podkreślają, że cel jest słuszny. Ale czy zostanie osiągnięty? Warszawska ginekolog Ewa Dądalska obawia się, że nowy przepis będzie trudny do zrealizowania: "Kolejki dwa, trzy miesiące do ginekologa nie są rzadkością nawet w Warszawie" - przypomina. Jej zdaniem kobiety mogą mieć kłopot, by dotrzymać terminu.

"Szczególnie, że w sposób pewny można wykryć ciążę na USG dopiero w 6. tygodniu" - dodaje dr Grzegorz Południewski, prezes Towarzystwa Rozwoju Rodziny. Nowe rozporządzenie nazywa idiotyczną, nie mającą uzasadnienia biurokracją.

Jego zdaniem przymuszanie kobiet wywoła lęk i zniechęci je. "Informować, zachęcać i stwarzać jak najlepsze warunki do urodzenia" - uzasadnia.

Reklama

Takich przepisów nie ma nigdzie w świecie. Kłopot z uzyskaniem zaświadczenia będą miały Polki mieszkające za granicą, bo np. w Wielkiej Brytanii takich zaświadczeń nie wydaje się przed 12. tygodniem ciąży, bowiem do tego czasu ciąża jest najbardziej niestabilna.

Nawet politycy PO są skonsternowani. "Jestem przeciwny, by państwo mieszało się w prywatność obywateli" - komentuje Jarosław Katulski, poseł PO i jednocześnie ginekolog-położnik.

To kolejna inicjatywa resortu w sprawie monitorowania ciąż. Jeszcze we wrześniu ubiegłego roku minister zdrowia przekonywała, że rejestrowanie ich będzie służyło walce z podziemiem aborcyjnym. Gdy zarejestrowana kobieta przestałaby się pojawiać w gabinecie lekarskim, położna sprawdziłaby, co się stało. Fakt utraty ciąży wymagałby wyjaśnień.

Ta zapowiedź szefowej resortu wywołała falę krytyki. Konstytucjonaliści zarzucili jej łamanie prawa do prywatności, a organizacje kobiece chęć inwigilacji. Zaskoczony miał być nawet premier Donald Tusk. I już po kilku godzinach resort zaczął się wtedy powoli z tego wycofywać.

>>>Nie będzie spisu wszystkich Polek w ciąży

Zdaniem dr. Południewskiego minister Kopacz wróciła teraz do swojego fatalnego pomysłu, ale tylnymi drzwiami poprzez nowelizację przepisów o becikowym. "To próba inwigilacji ciężarnych" - ocenia.

p

Iwona Dudzik: Czy zaświadczenia o tym, że kobieta od początku ciąży była pod opieką lekarską, sprawią, że młode mamy będą bardziej dbać o zdrowie?
Jarosław Katulski*: Nie wierzę, że dbanie o zdrowie można wymusić. Dlatego jestem przeciwny wszelkim rejestrom czy nakazom w tej sprawie. Człowiek musi mieć prawo wyboru.

Ale minister Kopacz stawia kobiety pod ścianą.
Nie można uzależniać becikowego, które ma być na wyprawkę dla malucha, od tego, czy ktoś zgłosił się do lekarza przed 10. tygodniem ciąży. Tym bardziej że becikowe miało należeć się wszystkim rodzicom, bez względu na dochody. To nadmierne wtrącanie się państwa w życie osobiste obywateli.

Wyobraźmy sobie, że kobieta raz zarejestrowana nie zgłosi się na kolejne badania. Czy wówczas zaniepokojony lekarz lub pielęgniarka zapuka do jej drzwi i zapyta: co się stało?
Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji.

Ale co, gdy okaże się, że ciąża była, ale już jej nie ma? Kobiety mają się tłumaczyć?
Nie ma potrzeby. Jeśli kobieta poroni ciążę, to otrzymuje wypis ze szpitala z taką informacją. Nie ma więc tu żadnej wątpliwości. Co innego, gdy ciąża została zarejestrowana, ale uległa samoistnemu poronieniu na bardzo wczesnym etapie. Kobieta nie wymagała pomocy lekarskiej, nie ma więc zaświadczenia, że poroniła. Teoretycznie może więc być podejrzewana o aborcję. Tymczasem kobieta, która naprawdę chce usunąć ciążę, na pewno nie zgłosi się do lekarza, nie będzie zainteresowana żadnym zaświadczeniem ani becikowym.

Czy na postawie danych, które trafią do lekarzy, urzędnicy ministerstwa czy NFZ mogą sporządzić rejestr wszystkich ciąż i śledzić ich losy?
Moim zdaniem to niemożliwe. Część kobiet korzysta z ginekologów w ramach publicznej służby zdrowia, ale spora część chodzi do ginekologa prywatnie. Dane o nich nie muszą być wykazywane.

A może rację ma minister Kopacz? Może zdrowie dziecka i matki jest nadrzędne i należy dla niego znieść pewne niedogodności?
Zdrowie jest najważniejsze, ale moim zdaniem nie da się tego osiągnąć, stosując przymus. Tu potrzebna jest edukacja. To przynosi rezultaty. Jeszcze 15 lat temu więcej niż połowa kobiet zgłaszała się do lekarza dopiero w połowie ciąży. Teraz to rzadkość. Przeciwnie, rośnie grupa kobiet, które bardzo czekają na dziecko i tuż po dacie spodziewanej miesiączki robią test i przychodzą do lekarza. Chcemy, by tak postępowało jak najwięcej matek.

A te, które do gabinetu ginekologa przychodzą późno, jak się tłumaczą?
Mówią, że jest to ich już kolejna ciąża, zawsze wszystko było w porządku, więc się nie spieszyły, by przyjść od razu. Mogą to zrobić np. w 12. tygodniu. Teraz, kiedy urodzą dziecko, miałyby nie dostać becikowego? To niesprawiedliwe.

*Jarosław Katulski, ginekolog-położnik, poseł PO z sejmowej komisji zdrowia