Znany historyk prof. Wojciech Roszkowski nie ma wątpliwości: "Należałoby postawić przed sądem gen. Jaruzelskiego i wszystkich oficerów, którzy o tym wiedzieli" - mówi DZIENNIKOWI.

Nie zgadza się z nim Janusz Zemke, poseł SLD, były wiceszef MON: "Nikt nie powinien ponosić odpowiedzialności. To były inne czasy" - uważa.

Operacja "Wisła", którą opisaliśmy w piątkowym numerze DZIENNIKA, była jednym z największych sekretów PRL. W 1967 r. szefowie MON PRL i ZSRR podpisali porozumienie. Na jego mocy na terenach zachodniej Polski powstały trzy magazyny broni jądrowej. Kontrolowali je Sowieci, a strzegły jednostki Specnazu. Obiekty znajdowały się w północno- zachodniej Polsce, w Templewie niedaleko Trzemeszna Lubuskiego, Brzeźnicy-Kolonii koło Jastrowia oraz w Podborsku koło Białogardu.

W wypadku wojny głowice atomowe miały być przekazane wybranym jednostkom Ludowego Wojska Polskiego. Na hasło "Wisła 2010" z tajnych magazynów miało zostać wydanych 178 ładunków jądrowych. Polskie jednostki rakietowe i lotnicze, które otrzymałyby głowice, miały wziąć udział w zmasowanym ataku na Zachód. Kontratak NATO sprawiłby, że na terenie Polski powstałby olbrzymi rów atomowy.

Tajemnicę operacji "Wisła" znało tylko 12 najwyższych rangą polskich oficerów. Sekret utrzymywano do końca. Gdyby szef MON minister Radosław Sikorski nie ujawnił w zeszłym roku akt Układu Warszawskiego, teczka "Wisła" do dziś nosiłaby gryf "tajne spec. znaczenia".

Wcześniej MON odmawiało badaczom dostępu do akt. Zawodowy, amerykański historyk i szef Instytutu Historii Zimnej Wojny Vojtech Mastny musiał odejść z polskiego resortu obrony z kwitkiem. Podobnie szefostwo ministerstwa postępowało z innymi starającymi się o dostęp do tych dokumentów ekspertami.

"Odmowy zawsze uzasadniano protokołem związanym z rozwiązaniem Układu Warszawskiego z 1991 r. i towarzyszącymi mu umowami międzynarodowymi. Być może nacisk na utajnienie akt wywierało dowództwo Wojskowych Służb Informacyjnych. To ich przedstawiciele opiniowali wszystkie wnioski o udostępnienie dokumentów" - zauważa historyk IPN dr Henryk Głębocki.

Jego zdaniem mogło chodzić o chronienie PRL-owskich dowódców: "Treść ujawnionych przez DZIENNIK akt operacji "Wisła" mogłaby wskazywać, że chodziło również o ochronę przed odpowiedzialnością najwyższych osób w aparacie władzy politycznej i wojskowej PRL" - uważa dr Henryk Głębocki.

Artykuł DZIENNIKA o sowieckich arsenałach atomowych w PRL wywołał poruszenie. Był jednym z najczęściej komentowanych na forach internetowych. Wielu z komentatorów uważa, że wtajemniczeni w operację "Wisła" oficerowie świadomie narażali Polaków na nuklearny atak odwetowy NATO.

Podobnego zdania jest Marek Biernacki, poseł PO: " Moim zdaniem prokuratorzy wojskowi powinni rozpocząć śledztwo. Polska w Układzie Warszawskim była miejscem, z którego miała zacząć się ofensywa na Zachód. Nawet szpitale budowano w pobliżu miejsc, gdzie miało dojść do największych tragedii. Tak było na północy kraju na linii: Słupsk - Chojnice - Kościerzyna. Dowództwo nie liczyło się ze stratami. Polskie wojsko było szkolone w ten sposób, aby być jedynie mięsem armatnim. Byliśmy przewidziani jako cel kontrataku wojsk natowskich" - podkreśla Biernacki.

"Dowództwo Polskie musiało zdawać sobie sprawę z tego, że nastąpi odwet jądrowy ze strony Zachodu" - powiedział nam admirał Ralph Reed były wiceszef amerykańskiej Navy.

"Na naszym terenie stacjonowały obce wojska, które dysponowały środkami atomowymi i zawsze było wiadomo, że te środki mogą zostać użyte" - mówi eurodeputowany Janusz Onyszkiewicz, były szef MON.





















Reklama