Przeanalizowaliśmy kariery 92 osób, które stoją na czele polskich ambasad i przedstawicielstw przy organizacjach międzynarodowych. 1/3 szefów placówek, o czym pisaliśmy 31 lipca, przyszła do dyplomacji z zewnątrz. Nie oznacza to jednak automatycznego braku kwalifikacji. Wśród ambasadorów wyróżnia się np. grupa byłych wojskowych. Dawni wysocy stopniem oficerowie kierują m.in. ambasadami w Afganistanie i Iraku, otwarcie nazywanymi placówkami wojennymi.
Kilkanaście osób wywodzi się z administracji, jak Paweł Wojciechowski, minister finansów w rządzie PiS, który reprezentuje Rzeczpospolitą przy OECD. Nawet polityczni nominaci mogą się zazwyczaj pochwalić wykształceniem predestynującym do dyplomacji. Ambasadorzy to w większości prawnicy, ekonomiści, historycy, specjaliści w zakresie stosunków międzynarodowych. Są też kulturoznawcy: w Chorwacji reprezentuje nas jugoslawista Maciej Szymański, w Indiach – znający hindi i urdu profesor orientalistyki Piotr Kłodkowski.
Jest też, jeśli nie liczyć ekswojskowych, trzech absolwentów uczelni technicznych. Piotr Puchta (Egipt) studiował na wydziale elektroniki, ale do MSZ trafił już w 1985 r., a studia podyplomowe skończył w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych. Krzysztof Majka (Korea Płd.) jest specjalistą w zakresie budowy maszyn; ze służbą zagraniczną związał się w latach 90., był m.in. ambasadorem w Indiach i wiceszefem departamentu w MSZ. Do reszty dyplomatów mało pasuje Tomasz Arabski. Kończył inżynierię dźwięku, nigdy nie miał nic wspólnego z dyplomacją, a mimo to dwa miesiące temu objął placówkę w Hiszpanii, piątym najważniejszym państwie UE.
Arabski wyróżnia się nawet na tle innych ewidentnie politycznych nominatów. Przedstawiciel przy Radzie Europy Urszula Gacek była co prawda europosłanką PO i ważną działaczką struktur partii w Małopolsce, ale za to kończyła ekonomię i nauki polityczne w Oksfordzie. Waldemar Dubaniowski (Singapur) był doradcą prezydenta Kwaśniewskiego, ale i absolwentem prestiżowej Krajowej Szkoły Administracji Publicznej, kończył studia podyplomowe z handlu zagranicznego, pracował w komitecie ekonomicznym rządu.
Reklama
Typowy ambasador posługuje się, przynajmniej według oficjalnych deklaracji, trzema językami. Rekordzistą jest ambasador w Tajlandii, sinolog Jerzy Bayer, znający 13 języków, w tym tajski. Michał Łabenda (Azerbejdżan) opanował ich dziewięć, w tym używane na miejscu azerski i rosyjski. Miejsce trzecie to hungarysta, ambasador na Słowacji Tomasz Chłoń. Przed wyjazdem do Bratysławy znał sześć języków, w trakcie pobytu uczy się słowackiego.
Reklama
Znajomość języka urzędowego kraju przyjmującego to największa bolączka naszych przedstawicieli. Co trzeci nie posługuje się nim płynnie. Arabskiego nie znają np. ambasadorowie w Algierii, Egipcie, Jordanii, Libanie czy Maroku (choć w zależności od państwa posługują się powszechnie używanymi przez miejscowe elity angielskim bądź francuskim). Na drugim biegunie znalazł się ambasador w Albanii Marek Jeziorski, współautor słownika polsko-albańskiego. Po węgiersku mówi reprezentant RP w Budapeszcie, po szwedzku – w Sztokholmie, po ukraińsku – w Kijowie.
Dla 60 ambasadorów obecna placówka jest pierwszą, którą kierują. Największe doświadczenie w tym zakresie ma Ryszard Schnepf (USA), uprzednio reprezentujący nas w Urugwaju, Kostaryce i Hiszpanii, oraz przedstawiciel przy UNESCO Krzysztof Kocel, wcześniej kierujący placówkami w Kambodży, Wietnamie i przy Radzie Europy.