Rozpoczynający się dziś dwudniowy szczyt UE to pierwszy egzamin zagraniczny premiera. Jak wynika z informacji DGP, dojdzie tam do rozmowy z Emmanuelem Macronem. W kluczowych kwestiach – takich jak polityka migracyjna, wspólna polityka obronna UE czy negocjacje brexitowe – ze strony Polski można się spodziewać kontynuacji. Ale Morawiecki będzie musiał wziąć udział w grze o charakter integracji europejskiej i reformy UE. Jak przekonuje dziś na łamach DGP szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker (str. 6), w 2018 r. mogą zapaść decyzje dotyczące przyszłości strefy euro i zarządzania gospodarczego. Nie pozostaną one bez wpływu na państwa, które są poza unią walutową.

Nowe instytucje dla euro

Podstawowym problemem jest powoływanie w obrębie UE nowych struktur zrzeszających państwa Eurolandu. Ich powstanie postuluje prezydent Francji. Obejmują one m.in. wydzielenie z budżetu unijnego części na unię walutową, powołanie europejskiego ministra finansów czy przekształcenie obecnego funduszu ratunkowego dla państw strefy w Europejskim Funduszu Walutowym. Wśród rozważanych pomysłów jest projekt utworzenia równoległego do europarlamentu zgromadzenia skupiającego państwa ze wspólną walutą.
Powstanie tych struktur oznaczałoby wzrost znaczenia politycznego członków strefy wewnątrz Unii i marginalizację państw, które na wprowadzenie wspólnej waluty się nie zdecydowały. W utrącaniu tych pomysłów premier Morawiecki może liczyć na wsparcie Komisji Europejskiej. Przedstawione przez nią w ubiegłym tygodniu propozycje realizują część postulatów francuskiego prezydenta, ale w taki sposób, że nie prowadzi to do powstania unii wewnątrz Unii (np. EFW przeszedłby pod skrzydła Komisji, a minister finansów byłby jednym z unijnych komisarzy). Drugą część – wydzielony budżet oraz parlament dla strefy euro – KE wyrzuca do kosza.
Reklama
Reklama
Pewne pomysły mogą wrócić na stół w zależności od konstelacji politycznej, jaka wyłoni się w Niemczech – zwłaszcza że z rozmów koalicyjnych odpadli wrodzy francuskim koncepcjom liberałowie. Aby je blokować, Morawiecki będzie musiał budować koalicje – skuteczniej, niż robiła to Beata Szydło – np. w kwestii dyrektywy o delegowaniu. Paradoksalnie może liczyć na kraje z tzw. twardego jądra, w tym Holandię. Premier tego kraju Mark Rutte na spotkaniu frakcji liberałów w PE mówił, że "więcej integracji" nie jest odpowiedzią na bolączki UE, a wcześniej krytykował pomysł osobnego eurobudżetu.

Wyciszyć spory o migrantów

Premier będzie musiał skończyć potyczki, do jakich na froncie Bruksela – Warszawa doszło pod rządami Beaty Szydło. Po pierwsze spór o relokację migrantów. Chociaż mechanizm, na podstawie którego Polska miała przyjąć migrantów, był tymczasowy i wygasł we wrześniu, to podjęte w jego ramach zobowiązania mają moc. Dlatego Komisja Europejska skierowała do Trybunału Sprawiedliwości UE sprawę przeciw Polsce, Czechom i Węgrom o niewywiązywanie się z relokacyjnych obowiązków. Sprawa pewnie zakończy się niekorzystanie dla Polski i będziemy musieli płacić kary.
Kwestia numer dwa to spór o praworządność. Temat może wrócić w związku z przyjęciem przez Sejm ustaw sądowych. Nasz argument, że Bruksela nie ma nic do powiedzenia w kwestii wymiaru sprawiedliwości państw członkowskich, może nie przyjąć się tam tak dobrze jak nad Wisłą. Jak mówił wiceprzewodniczący KE Frans Timmermans, polscy sędziowie stoją też na straży unijnego prawa.

Brexit a Polacy na Wyspach

Kolejnym kłopotem premiera może być brexit. To, że Wielka Brytania za 15 miesięcy opuści Unię Europejską, jest przesądzone i rozwodzenie się nad tym, że stracimy ważnego sojusznika – który podziela sceptycyzm Warszawy co do idei stale zacieśniającej się unii, protekcjonizmu gospodarczego i znoszenia sankcji nałożonych na Rosję – jest już bezcelowe. Od końca marca, kiedy Theresa May notyfikowała zamiar opuszczenia UE, Londyn nie zabiera głosu w żadnych sprawach dotyczących przyszłego kształtu Wspólnoty.
Obecnie większym zagrożeniem z polskiego punktu widzenia jest to, że Londynowi i Brukseli nie uda się osiągnąć porozumienia o warunkach wyjścia z Unii oraz o charakterze przyszłych relacji i w konsekwencji dojdzie do brexitu bez porozumienia. Tego scenariusza wszyscy woleliby uniknąć – a najbardziej Wielka Brytania. Do 29 marca 2019 r. porozumienie nie tylko musi być osiągnięte, ale jeszcze ratyfikowane, a ponieważ na ten ostatni etap trzeba przeznaczyć kilka miesięcy, ostateczny tekst powinien być uzgodniony najpóźniej jesienią przyszłego roku. Na rozpoczynającym się dziś szczycie przywódcy państw Unii niemal na pewno dadzą zielone światło na przejście do drugiego etapu rozmów z Londynem, czyli kwestii umowy handlowej. Jednak przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk wcale nie przesadził, pisząc we wtorek, że te negocjacje będą "wściekłą walką z czasem". Poza tym ryzyko dla uporządkowanego brexitu kryje się też w samej Wielkiej Brytanii. Słabą pozycję brytyjskiej premier próbują wykorzystać zarówno zwolennicy twardego brexitu, jak i ci, którzy chcieliby, by kraj pozostał w jak najbliższych relacjach z UE albo nie wychodził z niej wcale.
Przekładając to na grunt polski, brak ostatecznego porozumienia ws. warunków wyjścia oznacza, że wszystkie dotychczasowe cząstkowe uzgodnienia tracą rację bytu. Czyli także gwarancje praw dla obywateli pozostałych państw UE już mieszkających i pracujących w Wielkiej Brytanii (czym Polska – z racji 800 tys. naszych obywateli, których to dotyczy – jest szczególnie zainteresowana). A także rozliczenia finansowe, które zamkną się w kwocie ok. 50 mld euro. Obejmować będą nie tylko brytyjską składkę do końca bieżącej perspektywy budżetowej, ale też wszystkie zobowiązania wynikające z udziału w różnych unijnych programach, pokrycie kosztów emerytur brytyjskich urzędników unijnych itp. Jeśli Wielka Brytania wyjdzie bez umowy i tego rachunku nie ureguluje, kosztami będą musiały podzielić się państwa członkowskie, a Polska jako największy beneficjent netto unijnych środków będzie w gronie tych państw, które dotknęłoby to najmocniej.

Kilka poziomów bezpieczeństwa

Tematem, który dojrzewa w Europie i który może być istotny dla Polski, jest budowana właśnie unia bankowa. Jej powołanie może podzielić UE na kilka obszarów bezpieczeństwa finansowego. To też jest temat, który nie może pozostać poza obszarem zainteresowań nowego premiera i zarazem byłego bankowca.
Wiele zależy od tego, jak funkcjonują nasze organy nadzorcze, sieć bezpieczeństwa finansowego i ich relacje z coraz bardziej upaństwowionym systemem bankowym. Dziś nie widzę jeszcze palącej potrzeby wchodzenia do unii bankowej – mówi DGP Mateusz Szczurek, były minister finansów. – Znaczenie mają głównie dwie kwestie: to, w jaki sposób funkcjonuje przymusowa restrukturyzacja banków w kłopotach, oraz to, jaka jest struktura sektora bankowego. W przypadku tego pierwszego wejście do unii bankowej miałoby sens, gdybyśmy uznali, że lepiej delegować te uprawnienia gdzie indziej – na przykład z uwagi na konflikty interesów czy brak kompetencji. Jeśli chodzi o strukturę sektora, to uczestnictwo w unii bankowej ma szczególny sens wtedy, gdy nasze banki działają aktywnie w strefie euro lub znaczącą rolę odgrywają nie spółki działające na prawie lokalnym, ale oddziały zagranicznych banków. Dziś taka sytuacja nie ma u nas miejsca.
Dziś unia bankowa – w której powstawaniu uczestniczyliśmy, ale ostatecznie nie zdecydowaliśmy się do niej wejść (formalnie nadal możemy to zrobić) – to nadzór Europejskiego Banku Centralnego nad największymi bankami w strefie euro oraz finansowany przez banki Jednolity mechanizm restrukturyzacji i uporządkowanej likwidacji (czyli przymusowej restrukturyzacji). Gdybyśmy byli jego uczestnikami, polskie banki miałyby dostęp do funduszu, który w połowie tego roku dysponował 17 mld euro, ale do wykorzystania tylko w szczególnych przypadkach w odniesieniu do banków na granicy upadłości. Do końca 2023 r. fundusz ma dysponować kwotą odpowiadającą 1 proc. depozytów gwarantowanych w unii bankowej.
Unia bankowa nie jest jednak skończonym projektem. Komisja Europejska chce jej wzmocnienia m.in. przez stworzenie ogólnoeuropejskiego systemu gwarantowania depozytów. Kwota gwarantowana byłaby taka sama, jak obecnie w krajach UE – 100 tys. euro – ale fundusz miałby zapewnić, że poszczególne rządy nie płaciłyby za upadłości swoich banków, jak zdarzało się w czasie kryzysu. To, że Polska nie stała się członkiem unii bankowej, powoduje, że nasz głos na temat jej docelowego kształtu będzie mniej słyszalny.