"Mamy to! W środę podpiszemy umowę z rządem Stanów Zjednoczonych w sprawie dostarczenia dla Wojska Polskiego dywizjonu Himars, a więc broni, która w znaczny sposób zwiększy zdolności bojowe Wojska Polskiego. To będzie 20 wyrzutni razem z amunicją. To nowoczesny sprzęt, który daje gwarancję skuteczności na polu walki" – zapowiadał w niedzielę minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak. Abstrahując już od tego, że wizytowanie jednostki w warszawskiej Wesołej tylko po to, by brylować, jest nie fair w stosunku do jej żołnierzy (szczególnie w niedzielę), warto się przyjrzeć temu, co faktycznie „mamy” i jakie będą tegokonsekwencje.
Kupujemy więc jeden dywizjon zestawów Himars. Spolszczona wersja tego programu nazywała się Homar. Ale teraz kupujemy amerykański produkt, więc nazywanie go Homarem jest już nieuprawnione. Z punktu widzenia wojskowego ten jeden dywizjon to kropla w morzu potrzeb, która w znaczący sposób nie podnosi naszych zdolności obronnych. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu planowano zakup trzech dywizjonów. Docelowo powinniśmy mieć ich dziewięć (co m.in. wskazał Strategiczny Przegląd Obronny przygotowany w czasach Antoniego Macierewicza wMON).
Minister Błaszczak zachwyca się, że będziemy mogli razić cele odległe o 300 km. Po pierwsze, będziemy mieli zaledwie kilkadziesiąt pocisków (starczy de facto na jedną salwę), a po drugie, nie mamy zdolności rozpoznania, by razić tak odległe obiekty. Ale do tego wrócę za chwilę. Poza tym, jeśli kupujemy z półki, czyli to, co Amerykanie produkują, równie dobrze mogliśmy to zrobić trzy lata temu. I wtedy taki zakup miałby sens, bo te zdolności mielibyśmy już teraz. A my przez ten czas, jak się okazuje – bezowocnie – staraliśmy się wzmocnić nasz przemysł. Ostatecznie i tak kupujemy to, co wielki brat zza oceanu chce nam sprzedać, a nie to, co my chcieliśmykupić.
Zakup jest bez offsetu, transferu technologii czy chociaż pozyskania zdolności do serwisowania używanego sprzętu. Po 1989 r. nie mieliśmy tak gołego zakupu nowego uzbrojenia. A trzeba mieć świadomość, że jeśli teraz wydajemy na ten sprzęt ok. 1,5 mld zł, to w czasie jego cyklu życia, czyli użytkowania go przez Wojsko Polskie, wydamy szacunkowo jeszcze dwa razy więcej. I te pieniądze w przeważającej mierze trafią do amerykańskich zakładów. – To czarna środa dla polskiego przemysłu – podsumował krótko w rozmowie z DGP członek zarządu jednego z polskich zakładówzbrojeniowych.
Reklama
Reklama
Zakup boli tym bardziej, że tutaj tak naprawdę oferta polonizacji była już na stole. Można było się pokusić choćby o wstawienie tego dywizjonu na ciężarówki Jelcza, w którym MON tak chętnie wydaje setki milionów złotych przy innych okazjach. Nie mówię już nawet o pozyskaniu technologii produkcji rakiet dla Meska. Można też było skorzystać z konkurencyjnej oferty izraelskiej. Niewykorzystanie tego zakupu do wzmocnienia Polskiej Grupy Zbrojeniowej jest poważnym grzechem zaniechania obecnego kierownictwa MON. Bardzopoważnym.
Pod kątem wojskowym pozyskujemy wyspę. Artyleria w Wojsku Polskim działa na systemie kierowania ogniem Topaz produkowanym przez Grupę WB. Tak działają m.in. armatohaubice Krab, moździerze Rak czy wyrzutnie Langusta. Tymczasem Himars będzie działał w systemie amerykańskim. Pomijając to, że będzie to wymagać dodatkowego szkolenia u Amerykanów (za które na pewno słono zapłacimy), to różne systemy WP przestają być kompatybilne. Za tę integrację ktoś kiedyś będzie musiał zapłacić. Trudno się spodziewać, by byli to przyjaciele zzaAtlantyku.
Pozostaje też kwestia rozpoznania i celów dla tych pocisków o zasięgu 300 km. Wojsko Polskie nie ma zdolności rozpoznania na taką odległość. Do czasu pozyskania tych zdolności cele będą więc nam podawać Amerykanie. Jeśli dodamy do tego, że kupujemy ten dywizjon w konfiguracji typowej dla wojska amerykańskiego, a nie polskiego (które korzysta ze znacznie większej liczby pojazdów), można z przekąsem zapytać, czy to zakup dla Wojska Polskiego, czy jednak założenie jest takie, że to Amerykanie będą nimdowodzić.
Zestawy Himars to niejedyny zakup, którego w ostatnim czasie dokonaliśmy w USA. Za kwotę prawie 5 mld dol. kupujemy systemy Patriot. Tu offset pozyskaliśmy, ale na razie są problemy z podpisaniem umów wykonawczych. Istniejącą nie tylko na papierze, konkurencyjną ofertę przedstawili Francuzi, ale z niej nie skorzystaliśmy. Niedawno kupiliśmy również amerykańskie śmigłowce (przy okazji psując polski system zamówień publicznych), amerykańskie samoloty dla VIP (Krajowa Izba Odwoławcza wytknęła naruszenie przepisów). Nasi piloci latają od lat samolotamiF16.
W zakupie uzbrojenia postawiliśmy więc na Amerykanów. Za wszelką cenę – rozumianą dosłownie. Warto więc zadać kilka pytań. Choć Stany Zjednoczone są światowym mocarstwem i sojusznikiem, czy na pewno nie chcemy się nijak wiązać ze znacznie nam bliższymi geograficznie Niemcami czy Francją? Czy taka monokultura zakupowa nie obróci się przeciwko nam? Czy kupowanie uzbrojenia w ten sposób nie oznacza, że za 30 lat będziemy dokładnie w tym samym miejscu, jeśli chodzi o zdolności naszego przemysłu, ale będziemy uzależnieni od jednegodostawcy?
Czy pokazanie, że jesteśmy tak wiernym partnerem, nie negocjując twardo niczego w zamian, jest w interesie polskiego podatnika? Jak dowodzi ujawniona w Polsce i w Niemczech korespondencja amerykańskich ambasadorów, dbają oni bardzo silnie o przemysł zza Atlantyku. Trudno się dziwić – taka ich rola, byłoby dziwne, gdyby tego nie robili. Ale momentami można odnieść wrażenie, że polski rząd o nasze interesy nie dba tak, jak by mógł. Mamy więc to, comamy.