Robert Krasowski przed tygodniem nazwał Jarosława Kaczyńskiego na łamach naszej gazety papierowym tygrysem. Premier jest silny, wręcz niepokonany politycznie. Ale słaby czy wręcz bezsilny jako reformator państwa - co niezwykle precyzyjnie opowiada na naszych łamach Rafał Matyja.

Dlaczego jednak, będąc prawicowym publicystą, nie poprzeć papierowego tygrysa Kaczyńskiego? Tym bardziej że za plecami ma się papierowe tygrysy Michnika, Kwaśniewskiego, Żakowskiego i innych. I gdy narasta konflikt między III oraz IV RP, które nie są realnymi bytami państwowymi, ale zdyscyplinowanym i wziętym w kamasze polityczno-medialnym salonem Michnika, Kwaśniewskiego, Żakowskiego, Beylina naprzeciwko ciężkozbrojnej (uzbrojonej we własne media, urzędy, służby i teczki) kadrówki Jarosława Kaczyńskiego. W dodatku, jeśli nie zaciągnąłeś się do żadnej z tych armii, to kaprale obu formacji będą cię oskarżać o zdradę, o szpiegostwo na rzecz przeciwnika, o kłamstwa i nieuczciwość. Takie są zasady każdej wojny. DZIENNIK przekonał się o tym wielokrotnie, bo nigdy nie chcieliśmy "pójść w kamasze" tak rozumianej Trzeciej ani Czwartej RP.

Cywil na ziemi niczyjej
Z jednej strony Żakowski, Władyka, a także pomniejsi kaprale III RP w rodzaju Lizuta czy Wrońskiego, chętnie używają przeciwko Kaczyńskim wniosków z naszych dziennikarskich śledztw: ostatnio tego w sprawie prowokacji CBA w Ministerstwie Rolnictwa. A jednocześnie przy każdej okazji nazywają DZIENNIK partią Axela Springera, partią sprzyjającą Kaczyńskim, co jest po prostu donosem mającym zniszczyć nasz autorytet jako niezależnej gazety. Bo nie zaciągnęliśmy się do ich armii, nie wyznajemy kultu ich wodzów, nie bijemy pokłonów Kwaśniewskiemu, Geremkowi czy Michnikowi.




Reklama

Po drugiej stronie Jarosław Kaczyński chętnie nas cytuje, jeśli zamieszczamy materiały kompromitujące ludzi SLD czy działaczy PO. Ostatnio wykorzystał w swoim przemówieniu radiowym nasz materiał na temat kompromitującego wywiadu Kwaśniewskiego dla niemieckiego wydania "Vanity Fair". Jednocześnie za każdym razem, kiedy przedstawimy fakty obciążające jego i brata, informuje swoich zwolenników, że jesteśmy ekspozyturą interesów niemieckich albo przynajmniej interesów PO.

Takie są oczywiście prawa każdej wojny, choć ja osobiście nie lubię takiego modelu pedagogiki specjalnej. Nie jestem przedszkolakiem i nie mam zamiaru podlegać autorytarnym i lekko sadystycznym przedszkolankom, które jeśli zachowam się posłusznie, dadzą mi lizaka, a jeśli będę się stawiał, przyłożą klapsa i postawią do kąta.
Ja nad przedszkole - obojętnie, czy Kaczyńskiego, czy Michnika - przedkładam bardziej dorosłe stosunki społeczne. Właśnie dlatego w obecnej wojnie między III i IV RP nie czuję sentymentu do żadnej ze stron. I właśnie dlatego łatwiej mi wypełniać rolę, do której jestem w końcu zobowiązany, ale która w Polsce tak rzadko była ceniona i realizowana - niezależnego inteligenta, niezależnego dziennikarza i publicysty, z jednakowym dystansem patrzącego na obie walczące strony, szukającego obiektywnych kryteriów, które pozwoliłyby mi oceniać błędy i osiągnięcia Kaczyńskiego, Tuska, a nawet Millera czy Kwaśniewskiego.

Nowy kult jednostki
Jeśli Żakowski, Jedlicki, Władyka, Beylin, Lizut czy Osiatyński nawet nie próbowali być w III RP niezależną inteligencją ani niezależnymi dziennikarzami, ale czuli się ojcami założycielami, ideologami, obrońcami liberalizmu, misjonarzami, wyznawcami kultu Adama Michnika, czy znaczy to, że teraz prawicowi publicyści czy intelektualiści mają być wyznawcami Jarosława Kaczyńskiego i widzieć w nim bez mała nowego geniusza Karpat? Nie zadawałbym tego pytania, gdyby nie Jarosław Marek Rymkiewicz, a także Zdzisław Krasnodębski.



W swoim naprawdę niezwykłym wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" Rymkiewicz, na pytanie Joanny Lichockiej o błędy Kaczyńskich, odpowiada: "Wszystko, co zrobił i co robi Jarosław Kaczyński, jest dobre". Krasnodębski w tekście opublikowanym w zeszłotygodniowej "Europie" także nie interesuje się przekroczeniami Kaczyńskich, bo "Jarosław Kaczyński w swoim najgłębszym przekonaniu gra o Polskę, która dla innych polityków jest ciężarem, garbem, ale jemu w zupełności wystarcza".

Reklama

Dlaczego ten świetny socjolog, obserwator polskiej polityki, autor "Demokracji peryferii", gdzie nie zadowalał się wychwalaniem dobrych intencji polskich liberałów, ale analizował fatalne metody i równie fatalne owoce ich działań, tym razem poprzestaje na fascynacji "najgłębszymi przekonaniami Kaczyńskiego"? Dlaczego odmawia krytycznej refleksji nad metodami premiera i jego obozu?

Rozumiem Ryszarda Legutkę, który konsekwentnie przyjął za działania PiS pełną polityczną odpowiedzialność, najpierw jako PiS-owski wicemarszałek Senatu, dziś jako minister edukacji. Ale ani Rymkiewicz, ani Krasnodębski nie stali się ministrami Kaczyńskich, więc dlaczego uprawiają kult, zamiast krytycznego, inteligenckiego namysłu?
Oczywiście znam odpowiedź na to pytanie. Oni boją się Restauracji III RP, uważają, że każda krytyka pod adresem premiera Kaczyńskiego toruje drogę Michnikowi i Kwaśniewskiemu. Moim zdaniem jest to logika błędna. Przeciwnie, to właśnie uprawiając kult Kaczyńskiego, prawicowa czy niezależna inteligencja stwarza usprawiedliwienie dla demagogii, jaką wyznawcy Michnika i Kwaśniewskiego zawsze uprawiali i jaką będą uprawiać, jeśli do władzy powrócą.


O tym, że wybór Rymkiewicza i Krasnodębskiego nie jest po naszej stronie wyborem koniecznym, że nawet w czasach powszechnej mobilizacji można pozostać krytycznym inteligentem, przekonuje mnie każdy kolejny tekst Rafała Matyi. Przecież Matyja powinien - dziś, kiedy grozi nam recydywa III RP - przyłączyć się do kultu Kaczyńskiego. On już w połowie lat 90. przedstawił krytyczną diagnozę III RP jako przejściowego pół-państwa, bez instytucji, bez spójnego i działającego prawa, bez etyki, bez doktryny państwowej, bez sensu. On także jako pierwszy użył określenia "IV RP", wzywając do głębokiej odbudowy państwa. W dodatku wielu jego uczniów i przyjaciół - młodych konserwatystów - zostało przez Kaczyńskiego zatrudnionych. Niektórzy z nich do centrum państwa trafili po raz pierwszy, bo w Polsce Michnika i Żakowskiego, w Polsce Kwaśniewskiego i Geremka jako "prawicowcy" byli po prostu podludźmi. I będą znowu podludźmi, jeśli zwycięży III RP w wersji swoich ojców założycieli.

Własne małe non possumus
Przedstawię własne wątpliwości, które uniemożliwiają mi zaciągnięcie się do armii Kaczyńskich. Zaczęło się od sprawy z pozoru marginalnej, porannego wejścia służb do domu Emila Wąsacza. Oczywiście z towarzyszeniem kamer nagrywających materiał do wieczornych wiadomości. Ten medialny show nie był niczym nowym w stosunku do wizerunkowej likwidacji Modrzejewskiego przez Leszka Millera, kiedy SLD odzyskiwał Orlen. Różnica była jedna, Ziobro posłużył się służbami i kamerami w sprawie o wiele drobniejszej. Żeby nagłośnić sejmową debatę na temat prywatyzacji PZU, w której liderzy PiS chcieli wystąpić w roli Katonów.


Wąsacz może jest winny, a może nie, warto, żeby śledztwo w jego sprawie wreszcie doprowadzić do końca. Ale on zgłaszał się wcześniej na każde wezwanie prokuratury. Tyle że akt doręczenia przez listonosza kolejnego wezwania to wydarzenie zbyt mało dramatyczne. Głupio je pokazywać w wieczornych wiadomościach. Przedstawiciele resortu sprawiedliwości, broniąc się przed zarzutami o nadużycie władzy, powiedzieli później, że zatrzymano Wąsacza, żeby uniemożliwić mu przygotowaną ucieczkę z kraju. Owszem, Wąsacz miał od pół roku wykupioną turystyczną wycieczkę z wnukami do Tybetu, o czym prokuratura doskonale wiedziała. Ziobro i jego ludzie postanowili jednak świadomie manipulować emocjami opinii publicznej. A mnie się to nie podoba, tak samo jak wcześniej nie podobały mi się emocjonalne manipulacje Michnika czy ludzi SLD.

Potem była sprawa Barbary Blidy. Nawet nie to, że ludzie ze służb przyszli do niej wcześnie rano, ale to, że kamery nie były przy tej akcji obecne w celach operacyjnych, tylko propagandowych. Nie chciano w ogóle zarejestrować czynności śledczych, ale upokarzające wyprowadzenie Blidy w kajdankach z domu. Takie kino reaganowskie z byłą działaczką SLD w roli człowieka mafii.

Ja nie mam żadnego sentymentu do baronów i baroness z SLD. Lokalne sieci lewych interesów istniały naprawdę, jak to się okazało na przykładzie Aleksandry Jakubowskiej. Ale mam sentyment do polskiego państwa, do jego najwrażliwszych instytucji, jakimi niewątpliwie są służby. I dlatego to monstrualne show - urządzone, kiedy zwierzchnik służb minister Wassermann starał się o stanowisko marszałka Sejmu, a Kaczyński chciał pokryć odejście Marka Jurka jakimś efektownym medialnym sukcesem - uważam za absolutny skandal.

Kiedy o tym wszystkim piszę, uświadamiam sobie nagle, dlaczego ostrzeżenia przed "autorytaryzmem Kaczyńskich" nie są w ogóle skuteczne. Otóż ideolodzy i obrońcy III RP zniszczyli wszelkie języki pozwalające ostrzegać przed nadużyciami władzy, używając wcześniej tych języków do bezkrytycznego osłaniania swojej własnej władzy i niszczenia swoich politycznych przeciwników. Jeśli przez całe lata 90. "Gazeta Wyborcza" atakowała "autorytaryzm prawicy", żeby torować drogę SLD, jeśli już pół roku temu, nie przedstawiając żadnych dobrych argumentów, a jedynie po swojemu histeryzując, Adam Michnik porównał Jarosława Kaczyńskiego do Putina na łamach "New York Times" czy "Die Welt", to do kogo porównać Kaczyńskiego dzisiaj, kiedy rzeczywiście prokuratorzy przesłuchiwali wolontariuszy PO u progu kampanii wyborczej? Do Stalina? Hitlera? Przecież to będzie śmieszne. Przypomina się przypowieść o kłamcy, który tyle razy wołał "uwaga, wilki!", że kiedy pewnego dnia wilki rzeczywiście się pojawiły, nikt mu już nie uwierzył.