Zbigniew Ćwiąkalski - 58 lat, prawnik, wykładowca. Od pół roku także minister, dzięki czemu spełniło się jego wieloletnie marzenie o splendorze innym niż sława autora komentarza do kodeksu karnego. Jeszcze kilka miesięcy w resorcie i kariera polityczna stanie przed nim otworem. Jednak z rządowych szczytów władzy słychać już pomruki, że Ćwiąkalski nie spełnił oczekiwań - nie przyćmił swojego poprzednika Zbigniewa Ziobry.

O pozycji i znaczeniu w polityce często świadczą szczegóły. Np. w jakiej odległości od premiera zasiadają członkowie rządu. Najlepiej tuż obok, ale to przywilej niewielu. Zbigniew Ćwiąkalski jeszcze do niego nie dostąpił, co było widać 1 kwietnia, gdy gabinet Donalda Tuska zjawił się w Sejmie na głosowaniu w sprawie ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Ćwiąkalski wylądował w trzecim rzędzie, za ministrem spraw zagranicznych i kultury. To nie drobnostka - Zbigniew Ziobro siedział tuż za uchem premiera. I korzystał z tego. Ćwiąkalski nie ma już na to szansy, choć tuż po objęciu resortu wiele wskazywało, że mógłby zdobyć podobną pozycję. To każe licznym politykom Platformy snuć przypuszczenia, że jeszcze w tym roku poznamy nowego ministra sprawiedliwości.

Droga do polityki
Ćwiąkalski sam o sobie mówi, że nie jest politykiem. Podkreśla dobitnie, że nie jest członkiem partii, w której rządzie zasiada. "Przyjście do ministerstwa było rezygnacją z dotychczasowego komfortu" - twierdzi w rozmowie z DZIENNIKIEM. Dlaczego przyjął propozycję wejścia do rządu, którą dostał bezpośrednio od Tuska? "Uznałem, że warto przyjść na zasadzie wynajętego menedżera, by zreformować wymiar sprawiedliwości". Zreformować, czyli zmienić to, co wprowadził Ziobro.

Ta deklarowana niechęć do polityki to tylko objaw częstej wśród polityków kokieterii. Ćwiąkalski w politykę angażował się przez całe dorosłe życie, choć nie w takim stopniu co teraz. Do fotela ministra sprawiedliwości przymierzał się od kilkunastu lat. Jak twierdzi jeden z jego wieloletnich znajomych, już od czasów rządów Hanny Suchockiej krakowscy przyjaciele żartobliwie zwracali się do Ćwiąkalskiego per "minister". Wzięło się to stąd, że miał wówczas zostać prokuratorem krajowym. Nominację zablokował Mieczysław Wachowski. "Zawsze interesował się polityką. Prowadziłem z nim dziesiątki rozmów na ten temat, słuchał z uwagą" - dodaje Jan Rokita, kolega Ćwiąkalskiego już od 30 lat.

To zainteresowanie nie przekładało się jednak na praktykę. I być może nadal byłby prawniczą znakomitością, popularną w wąskim kręgu swych wielbicieli i czytelników prawniczych komentarzy, gdyby nie Ziobro. To konflikt z poprzednim ministrem sprawiedliwości wywindował Ćwiąkalskiego na obecne stanowisko.

Ćwiąkalski był blisko polityki co najmniej od chwili, gdy w wieku 22 lat wstąpił do PZPR. Szefował jednej z POP na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jednak w 1981 wystąpił z partii i związał się z opozycją. Obecny minister obrony Bogdan Klich twierdzi, że uniknął wieloletniego wyroku dzięki prawniczej pomocy Ćwiąkalskiego. "Z takich powodów jego nazwisko było znane w Krakowie od początku lat 80. Można było na niego liczyć" - potwierdza poseł PO Jarosław Gowin. "Bardzo ofiarny działacz <"Solidarności>. W ogóle wartościowy i przywoity człowiek" - dodaje Rokita, który po 1989 r. parokrotnie próbował wciągnąć go do wielkiej polityki.










Reklama

Dzięki Rokicie i Tadeuszowi Syryjczykowi został doradcą rządu Hanny Suchockiej m.in. w sprawie ustawy o świadku koronnym. Jesienią 2005 w trakcie negocjacji koalicyjnych PO - PiS Rokita jako niedoszły premier rozważał kandydaturę Ćwiąkalskiego na stanowisko ministra sprawiedliwości. Krakowski wykładowca prawa miał wtedy kilku konkurentów z większymi szansami, ale czuł, że może zacząć karierę polityczną. "Rokita bardzo go cenił i poważnie traktował jego kandydaturę" - zapewnia Gowin.

Mimo ciekawego życiorysu nie był szerzej znany poza środowiskiem prawniczym. Nawet w PO - z Tuskiem poznał się dopiero kilkanaście miesięcy temu. Medialna, pozaśrodowiskowa sława Ćwiąkalskiego ograniczała się do komentowania dla lokalnej prasy takich prawnych problemów jak wyrok w biłgorajskim sądzie za kradzież prądu czy kontrowersyjna decyzja sądu w Kraśniku w sprawie pobicia. Ale to mu nie wystarczało. "Po latach działalności adwokackiej pojawia się chęć sprawdzenia się na szerszym polu" - mówi dobrze go znający polityk LiD Ryszard Kalisz, także adwokat. "Nie mam takiej potrzeby. Moja dotychczasowa pozycja była taka, że nie musiałem się sprawdzać" - prostuje Ćwiąkalski.

Na pierwszej linii walki
Szersze pole - polityka - paradoksalnie stanęło przed nim otworem w momencie objęcia władzy przez PiS. Ćwiąkalski przyłączył się do chóru krytyków Ziobry tym łatwiej, że wcześniej podpisał kilka listów otwartych przeciw zaostrzaniu polityki karnej. Lecz takich krytyk było wiele. Skuteczny okazał się atak na prof. Władysława Mąciora, osobę, która w znacznym stopniu ukształtowała prawnicze poglądy PiS-owskiego ministra sprawiedliwości. Ćwiąkalski, wsparty przez swego przyjaciela Andrzeja Zolla, zarzucił Mąciorowi udzielanie "cennych informacji Służbie Bezpieczeństwa". "Wiele osób na uniwersytecie widziało, jak Mącior rozmawiał z esbeckim <opiekunem> uczelni. Nie ja wywołałem ten temat. Tylko odpowiedziałem pytającemu o to dziennikarzowi" - tłumaczy poruszenie tej sprawy Ćwiąkalski.

W archiwach IPN nie ma jednak żadnych dowodów niewłaściwych kontaktów Mąciora z bezpieką. Niezwykle gwałtownie zareagował wtedy Ziobro. Zasypał Ćwiąkalskiego masą oskarżeń: od PZPR-owskiej przeszłości po zbyt bliskie kontakty z obecnymi oligarchami. Większość zarzutów była przesadzona, część nietrafiona, więc Ćwiąkalski, zamiast tłumaczyć się z lustrowania Mąciora, stał się bohaterem walki z PiS. Zauważyły go media, a baczniejszą uwagę zwrócili na niego liderzy Platformy. Dotarło do nich, że Ćwiąkalski może przydać się do bardzo ważnego zadania - dekonstrukcji popularności Zbigniewa Ziobry.

Zanim doszło do wyborów i zmiany władzy Ćwiąkalski wyświadczał Platformie inne usługi - był pełnomocnikiem w dwóch procesach: z udziałem Hanny Gronkiewicz-Waltz i Wojciecha Brochwicza, osoby związanej z PO nieformalnie, ale bardzo wpływowej. Prezydent stolicy reprezentował w procesie o zniesławienie, który wytoczyli jej i Tuskowi działacze PO wyrzuceni z partii za związki z Pawłem Piskorskim. "Był emocjonalnie bardzo zaangażowany w rozprawę. Bardziej niż obrońca Tuska Jacek Dubois" - opowiada jeden z "piskorczyków" Jan Artymowski. "Ale to nie on, tylko Dubois nam zaszkodził, bo miał bardziej rzeczowe argumenty" - dodaje.

W pierwszej instancji piskorczycy przegrali. Odwołali się, sprawa trwa dalej, ale bez Ćwiąkalskiego, bo ten dwa miesiące później został ministrem. Z tego samego powodu bez niego toczy się proces, który Brochwicz wytoczył Ludwikowi Dornowi, za to, że polityk PiS nazwał go "uosobieniem patologii służb specjalnych III RP". Brochwicz nie dość, że został sam, to musi naprawić błąd, który popełnił jego były obrońca. Ćwiąkalski w jednym z pism zapomniał wpisać, czy został rozpoznany wniosek o zgodę Sejmu na pociągnięcie Dorna jako posła do odpowiedzialności. "Postępowanie zostało zawieszone, bo w prywatnym akcie oskarżenia był szkolny błąd" - nie bez satysfakcji zauważa Dorn.

Nazwisko Brochwicza pojawia się, gdy mowa o tym, kto namówił Tuska do wzięcia Ćwiąkalskiego do rządu. Zwolennikiem tej wersji jest Ziobro, według którego drugim promotorem Ćwiąkalskiego był Krzysztof Bondaryk, obecny szef ABW. Politycy PO oficjalnie zaprzeczają, wskazują na Pawła Grasia jako tego, który lobbował za Ćwiąkalskim. "Owszem, znam go od lat, bo byłem jego studentem. Ale za nikim nigdy nie lobbowałem" - dementuje Graś. "Wpływy Grasia są przeceniane. Obstawiałbym Brochwicza i Bondaryka, choć nie mam 100-proc. pewności" - komentuje osoba blisko związana z władzami Platformy. "Chodziło o kogoś, kto ma duże nazwisko, ale niezbyt samodzielnego" - dodaje. Według niego, z tego powodu upadły kandydatury Andrzeja Zolla i Andrzeja Rzeplińskiego, bo mogliby się postawić premierowi. Z innego powodu nie miał szans na ministerstwo - choć bardzo chciał i był przygotowany - Cezary Grabarczyk. W jego przypadku zsyłka do Ministerstwa Infrstruktury była karą za udział w jednym z buntów, który w poprzedniej kadencji wybuchł w klubie PO przeciw władzom partii.

I choć tuż po wyborach Tusk zapewniał, że nie chce anty-Ziobry, jednak wybrał kogoś, kto jest dokładnym przeciwieństwem PiS-owskiego ministra. Ćwiąkalski od razu stał się celem ataków. Tylko do niego i Radosława Sikorskiego prezydent miał zastrzeżenia. Jedno ze spotkań Lecha Kaczyńskiego z Tuskiem dotyczyło tych obiekcji. "Nie chodzi o to, że jest adwokatem. Chodzi o to, że jest ekspertem, który stwierdził, że pan Krauze jest niewinny. Jest adwokatem pana Stokłosy, jest adwokatem w sprawie weksli. Pozostaje w sytuacji konfliktu interesu" - atakował go w swoim kontrexpose Jarosław Kaczyński.

Kontrowersyjny adwokat

Adwokacka przeszłość Ćwiąkalskiego to stały zarzut ze strony PiS. Minister obrońcą jest od 33 lat, a od 20 ze swoimi kolegami profesorami prowadził (teraz się wycofał) wziętą kancelarię Studnicki, Płeszka, Ćwiąkalski, Górski. Zarabiał tam wielokrotnie więcej niż obecnie w ministerstwie. Wielcy biznesmeni nie byli jedynymi klientami Ćwiąkalskiego, ale to z ich powodu formułowany jest główny zarzut: że jako prokurator generalny będzie nadzorował śledztwa, w których sam występował jako obrońca. Bronił Henryka Stokłosę, Piotra Bykowskiego (właściciela dwóch banków, które zbankrutowały w dziwnych okolicznościach), Tomasza Wróblewskiego (twórcy Biofermu - finansowej piramidy, przez którą pieniądze straciło prawie 50 tys. osób). Ryszardowi Krauzemu napisał ekspertyzę prawną, z której wynika, że nie można mu postawić zarzutów karnych, bo wezwanie nie zostało skutecznie dostarczone. Ekspertyzę napisał też dla Krzysztofa Popendy, asystenta Marka Dochnala, korzystną też dla Dochnala, skądinąd znajomego z czasów uniwersyteckich. Stwierdził w niej, że lobbyści nie powinni być karani, gdy sami ujawnią prokuraturze, że dawali łapówki. Za mną przemawia przygotowanie merytoryczne. Nikt jakoś nie zamawiał opinii u panów Ziobry, Gosiewskiego czy Mularczyka. Przychodzili do mnie - odpowiada Ćwiąkalski.

Ćwiąkalski ostrego języka używa nie tylko w stosunku do Zbigniewa Ziobry. Jako pełnomocnik Henryka Stokłosy bronił jego firmy Farmutil w procesie wytoczonym przez okolicznych mieszkańców, którzy żądali zamknięcia zakładu utylizacji odpadów zwierzęcych - źródła uciążliwego smrodu i zanieczyszczeń. Przeciwnikiem były dwie organizacje reprezentujące okoliczną ludność - Stowarzyszenie Ekologiczne Przyjaciół Ziemi Nadnoteckiej i Ruch Przeciw Bezradności Społecznej. Ćwiąkalski postawił im zarzut podobny do tego, który wymierzył też w prof. Mąciora: Co ciekawe, wskazane organizacje - mieniące się organizacjami ekologicznymi - tym różniły się się od tradycyjnych organizacji tego rodzaju, że zamiast członków różnego typu grup kontestatorskich i anarchistycznych, przyciągały głównie emerytowanych milicjantów i funkcjonariuszy służb specjalnych - pisał w uzasadnieniu wniosku o list żelazny dla Stokłosy. Szefowa stowarzyszenia odpowiadała, że zarzut jest nieprawdziwy, bo wśród 150 członków było tylko czterech czynnych i emerytowanych policjantów.


















Ze swego obrońcy Stokłosa musiał być zadowolony. Swoistym tego świadectwem jest list otwarty do prezydenta Lecha Kaczyńskiego napisany przez żonę byłego senatora. Anna Stokłosa odezwała się, gdy Kaczyński zanegował kandydaturę Ćwiąkalskiego na szefa resortu sprawiedliwości: "Z pańskich wypowiedzi wnioskuję, że profesor popełnił grzech śmiertelny, ponieważ podjął się obrony Henryka Stokłosy, czyli według pana kogo? (...) Pańskie uprzedzenia polityczne i fobie nie upoważniają pana do ingerencji w nasze życie prywatne i zawodowe. Nie po to, panie prezydencie, mój dziadek zginął w wieku 44 lat bestialsko zamordowany przez Niemców za udzielenie pomocy partyzantom. Nie po to mój ojciec jako członek AK przesiedział w trzech obozach koncentracyjnych, a jego brat jako pilot dywizjonu 301 zginął nad Anglią. Nie po to oni przelewali krew i cierpieli za Polskę, aby dziś pan, prezydent Rzeczypospolitej, prześladował ich potomków".

Zapiekły wróg poprzednika
Na razie wzajemne "prześladowania" ograniczyły się do wygłaszania epitetów i gróźb. Przy czym obie strony czują się męczennikami. "Byłem zaskoczony skalą ataków" - narzeka Ćwiąkalski. "Uprzedzano mnie, że PiS będzie się starało nie dopuścić do mojego sukcesu". "Gdy ja przyszedłem do ministerstwa, nie grzebałem w papierach Kurczuka, Kalwasa ani Piwnik (ministrów sprawiedliwości w rządach SLD - przyp. red) - skarży się Ziobro - a Ćwiąkalski stale szuka na mnie haków". Obaj panowie zarzekają się, że konflikt nie ma charakteru osobistego, tylko merytoryczny. Niewątpliwie obaj różnią się wizją wymiaru polityki karnej. Ale rozmowa z każdym z nich świadczy o ogromnych emocjach. Ziobro w mniejszym stopniu denerwuje się osobą swojego następcy. W czasie długiej rozmowy rzuca wszystkie znane oskarżenia wobec Ćwiąkalskiego, ale widać, że myślami jest już gdzie indziej. Ćwiąkalski odwrotnie - pytany o różne aspekty pracy ministerstwa lub rządu, do każdej odpowiedzi dodaje: "ja, inaczej niż mój poprzednik".

Rządzący oczekują, że Ćwiąkalski złamie karierę Ziobry. "W Platformie wierzą, że pod koniec wiosny pójdą do prokuratury pierwsze wnioski przeciwko Ziobrze. Np. za niszczenie akt" - mówi jeden z PSL-owskich wiceministrów. Do tej pory były minister z ataków wychodził obronną ręką. Nie zaszkodziła mu laptopowa kampania Ćwiąkalskiego. Zniszczony laptop udało się włączyć na oczach milionów telewidzów, pracę stracił rzecznik ministra, a Ziobro triumfował. Nie zaszkodziły mu też bliskie insynuacji sugestie ministra na temat zniszczonych telefonów: "Były to telefony prepaidowe, które - sami państwo wiecie - kiedy i w jakich okolicznościach są używane i dlaczego" - tak Ćwiąkalski mówił do dziennikarzy, nawiązując do tego, że z aparatów tego rodzaju szczególnie chętnie korzystają przestępcy. "Co do meritum nie cofam się" - podtrzymuje zarzuty Ćwiąkalski i dodaje: "Nie przewidziałem jedynie, że tak to zostanie rozegrane politycznie".

Teraz laptop Ziobry bada Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Już wyszło, że z ministerialnego komputera korzystała jedna z wpływowych dziennikarek TVP. Nie odkryło tego jednak ministerstwo Ćwiąkalskiego. On za to długo musiał wysłuchiwać pretensji za fiasko kampanii laptopowej. I to od samego premiera. "Cała ta aktywność medialna wywołała, łagodnie mówiąc, grymas niechęci na twarzy Tuska" - mówi jeden z najważniejszych polityków PO. Gorzkie słowa za to samo słyszał też od przyjaciół i dobrych znajomych. "Mnie się wydawało, że skoro Tusk bierze do rządu profesora UJ, to istnieje okazja do nadania poloru urzędowi ministra. Ziobro zrujnował autorytet tego urzędu, ale te historie z laptopami do dalsze wciąganie ministerstwa w rywalizację partyjną" - komentuje Jan Rokita i dodaje: "Nie podoba mi się, że Ćwiąkalski dał się wciągnąć, kiedy wiem, że nie pozwolił zrobić z siebie politruka w czasie tajnego posiedzenia Sejmu".

To posiedzenie odbyło się na żądanie Klubu Parlamentarnego PO, który chciał poznać używanie podsłuchów za czasów rządów PiS. Ćwiąkalski uprzedzał, że nie ma prawa ujawnić danych i przedstawił tylko stan prawny. Opozycja szydziła. Bronisław Komorowski i Zbigniew Chlebowski, najważniejsi politycy PO, mieli do niego pretensje, że nie wykonał zalecenia Sejmu. "To nie były wymówki. Tylko pytania, czy nie mogłem inaczej" - bagatelizuje minister.

Sojusznik korporacji
W sprawie posiedzenia "podsłuchowego" pretensji nie miał za to premier. Tusk podzielił racje ministra. Oficjalnie w innych sprawach współpraca także układa się idealnie. "Na samym początku Tusk był zachwycony, bo Ćwiąkalski szybko łapał, o co mu chodzi" - opowiada polityk PO. Potem zaczęła się to zmieniać. "Wszyscy byli niezadowoleni z jego ulegania korporacjom prawniczym. Donald ma mu też za złe, że zbyt blisko zadaje się z takimi ludźmi jak Kalisz czy Jan Widacki" - mówi kolejny platformers.

W sprawie otwarcia korporacji dla młodych prawników Ćwiąkalski w grudniu twierdził: "Samych prawników nie powinno być dużo. Powinni być dobrzy prawnicy, aby klienci uzyskiwali porady na odpowiednim poziomie". Zapowiedział trudniejszy egzamin na aplikacje adwokackie, radcowskie i notarialne. Zapowiedź przyjęli z entuzjazmem zwolennicy zamknięcia zawodów prawniczych. "Właściwa osoba na właściwym miejscu" - tak zatytułowany był artykuł prasowy na ten temat Stanisława Rymara, byłego prezesa Naczelnej Rady Adwokackiej. Zaprotestowały środowiska młodych prawników. "Znów zacznie się przyjmowanie do korporacji tylko własnych dzieci i krewnych" - mówi Marcin Gomoła ze stowarzyszenia Fair Play. Przyciśnięty przez polityków PO Ćwiąkalski zaczął mówić, że nie chce zamykać drogi młodym, że chodzi mu tylko o tzw. dolne limity przyjęć. Młodzi prawnicy nie wierzą, ale deklaracja Ćwiąkalskiego zamknęła na razie dyskusję na ten temat.

W PO coraz silniejsze jest przekonanie, że Ćwiąkalski załatwi swoją najważniejszą, oprócz rozliczeń z Ziobrą, sprawę i odejdzie. Chodzi o rozdzielenie funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego, oficjalnie po to, by uwolnić prokuraturę od polityki. "To żart z państwa. Odpowiedzialność za bezpieczeństwo obywateli to podstawowa funkcja państwa. Jak wytłumaczyć obywatelowi, że wybiera parlament, który powołuje rząd, ale w dziedzinie kluczowej tenże rząd nie będzie miał kompetencji" - krytykuje Jan Rokita. Platforma jednak zdecydowała - tu zmiana nastąpi. Pracuje nad nią nawet nie Ćwiąkalski, ale zespół kierowany przez jego przyjaciela Andrzeja Zolla.

W innych dziedzinach nie pozostawi po sobie śladów, nie licząc zmian kadrowych. Nawet sądy 24-godzinne, które totalnie krytykował, pozostaną. "Trudniej jest coś zlikwidować niż ulepszyć" - odpowiada na pytanie o sztandarowy pomysł Ziobry.