Angela Merkel jest rzeczowa do bólu. Nie znosi patosu ani egzaltacji. Nawet wyborcy w jej rodzinnym miasteczku skarżą się, że kiedy przyjechała na spotkanie, mówiła wyłącznie o podatkach. Ale do swoich racji potrafi przekonać przeciwników. Na ostatnim szczycie w Brukseli, kiedy nie zgodziła się, aby Unia Europejska dała Grecji pieniądze na spłatę długów, ulegli jej wszyscy. I minister spraw zagranicznych Luxemburga Jean Asselborn, który niedawno powiedział, że "nie może pojąć, że fundamentalne argumenty stawia się ponad solidarność Unii Europejskiej". I Silvio Berlusconi, który jeszcze kilka dni przed szczytem był zdania, że "jeśli w Unii Europejskiej nie ma gotowości, aby pomóc jednemu z krajów w sytuacji krytycznej, to Unia traci prawo egzystencji". I Nicolas Sarkozy, który do ostatniej chwili usiłował zachować odrębne stanowisko. W końcu Unia przyjęła plan Merkel: Grecji pomoże Międzynarodowy Fundusz Walutowy, a kraje Unii udzielą jej kredytów tylko w ostateczności i przy jednomyślnym stanowisku wszystkich jej członków.

Reklama
Pozorne bogactwo

Jakie są przesłanki uporu Angeli Merkel i jego konsekwencje dla Niemiec i Europy? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba zdać sobie sprawę z tego, jak wygląda dziś społeczeństwo, które wybrało ją na kanclerza. Z punktu widzenia Polski i większości krajów europejskich znakomicie. Są bogaci, mają wprawdzie długi, ale kto ich nie ma. Opieka zdrowotna, pomoc socjalna - ciągle na wysokim poziomie. Właściwie nic się nie zmieniło w ciągu dwóch ostatnich dekad.

Ale to pozory. To zupełnie inny kraj niż 20 lat temu. Gdy przyjechałam do Niemiec w końcu 1989 r., widziałam ludzi sytych, zadowolonych, chwilami lekko zażenowanych, że mają o tyle lepiej niż inni, którym kiedyś wyrządzili krzywdę. Stąd gotowość pomocy biedniejszym, np. Polsce (akcja paczek dla Polski trwała przez całe lata 80.). Ta gotowość istnieje nadal, ale tylko dla ubogich tego świata. Jak ktoś nie umie się rządzić, nie przeprowadza reform, oszukuje w statystykach, a potem ma długi - przypadek Grecji - niech sobie radzi sam. Jest to nowa mentalność - twarda i niezbyt sympatyczna, na którą jednak wpływa rzeczywistość.

Reklama

Tego nie widać, jak się przyjeżdża z Polski, ale Niemcom żyje się nieco gorzej niż 20 lat temu. Pierwszym etapem zmagań o fortunę była niewątpliwie kolosalna pomoc świadczona byłej NRD (trwa do dziś). Tę pigułkę można było jednak dość łatwo przełknąć, bo zjednoczenie Niemiec odpowiadało potrzebom narodu. Po 10 latach okazało się jednak, że bezustanny transfer pieniędzy daje o sobie znać i Niemcy muszą przykrócić opiekuńcze skrzydła swojego państwa.

Reklama

czytaj dalej >>>



Gerhard Schroeder przeprowadził reformy na rynku pracy, ograniczając zasiłek dla bezrobotnych do jednego roku, dla ludzi powyżej 58. roku życia do 24 miesięcy. Później można otrzymać zapomogę socjalną dużo niższą od zasiłku. Dla wieloletnich bezrobotnych wprowadzono przymus pracy dorywczej za jeden, maksimum dwa euro za godzinę. Jest to wyjątkowo znienawidzona forma pracy. Tzw. 1 Euro Job nie przewiduje ani umowy o pracę, ani zasiłku chorobowego, o urlopie nie wspominając.

Nie po to o tym wspominam, żeby się rozczulać nad materialną sytuacją Niemców, którzy nawet żyjąc na zasiłku - 350 euro miesięcznie plus dopłata za wynajem mieszkania i dodatek na dzieci – mają lepiej niż wielu Polaków. W społeczeństwie nastąpiło jednak pewne zubożenie, co powoduje zauważalny lęk o dobrobyt. Kraje postronne mogą to lekceważyć, ale nie niemiecki podatnik. Jego to obchodzi najbardziej.

Jednocześnie rosną różnice społeczne. 20 lat temu było to właściwie społeczeństwo jednej klasy - średniej. Standard życia profesora uniwersytetu i rzemieślnika nie różnił się wiele, również robotnik mógł sobie pozwolić właściwe na to samo: bezpłatne szkoły dla dzieci, przyzwoite mieszkanie, urlop na Majorce. Dziś bogaci zaczęli się izolować. Budują kondominia, dzieci posyłają do prywatnych szkół, ubezpieczają się w prywatnej kasie chorych, która oferuje lepsze warunki leczenia. Wzrosły podatki VAT i ceny usług. Społeczeństwo dość nerwowo reaguje na zabieranie mu pieniędzy.

Nic więc dziwnego, że według badań opinii publicznej przeprowadzonych na zlecenie tygodnika Stern 68 proc. respondentów popiera decyzję Angeli Merkel podjętą w ubiegłym tygodniu w Brukseli. 28 proc. jest przeciwko.

My to jesteśmy mistrzem świata w płaceniu - tak mówią Niemcy o sobie już od kilku dziesiątków lat. Ale od pewnego czasu ta wypowiedź podlana jest żółcią. Tym bardziej że Niemcy są mocno dotknięte kryzysem. Najnowsze statystyki niepokoją: 105,5 mld euro długu publicznego, tj. 20 razy więcej niż w roku ubiegłym. Bezrobocie wynosi średnio 8,5 proc., ale są rejony (szczególnie w landach wschodnich), gdzie przekracza ono 25 proc.

Grecja potrzebuje 25 miliardów euro. Gdyby plan Merkel przedstawiony w Brukseli nie został przyjęty, całą tę sumę musiałyby zapłacić kraje Unii Europejskiej, z czego jedną czwartą Niemcy (wyliczenie przytaczam za tygodnikiem Der Spiegel). Nie ulega więc wątpliwości, że manewr, który wykonała Merkel, chroni podatników wszystkich krajów unijnych. Ale chodzi też o coś więcej. Angela Merkel obawia się lawiny roszczeń, która mogłaby zniszczyć finanse Europy. Wiadomo, że na Grecji by się nie skończyło. Chętne do wzięcia pomocy niemal od zaraz byłyby takie kraje jak Hiszpania i Portugalia. Kto następny?

czytaj dalej >>>



A jednak polityczny interes

Polityk musi umieć odpowiedzieć na takie pytania. Przewidywanie należy do jego obowiązków. Oczywiście w decyzjach, które podejmuje, nie zawsze bierze on pod uwagę głos obywateli. Zarówno Unia Europejska powstała, jak i jej rozszerzenie nastąpiło wbrew chęciom Niemców. Dlaczego więc teraz kanclerz liczy się bardziej z opinią swojego narodu? Bo ma w tym polityczny interes.

Wielkie projekty polityczne skończyły się. Przeciwnicy Angeli Merkel przedstawiają ją dziś jako małą Europejkę w przeciwieństwie do wielkich Europejczyków takich jak Konrad Adenauer czy Helmut Kohl. Ale oni grali o w zupełnie inne karty. Bez Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, która była zalążkiem EWG, a w przyszłości Unii Europejskiej, i powstała w roku 1951 z inicjatywy Francji, Niemcy nie miałyby żadnej szansy, aby tak szybko po II wojnie światowej otrzepać się w oczach świata z brudu, jaki przyległ do ich obrazu po wojnie.

Bycie dobrym wujkiem Europy i jej strażnikiem stało się pasją Adenauera, a potem Helmuta Schmidta i Kohla. Ale ile na tym zyskali! Z kraju, którego się wszyscy bali, Niemcy awansowały powoli na pierwsze miejsce w Europie. Również politycznie. Gdyby Helmut Kohl nie grał pierwszych skrzypiec w Europie, Gorbaczow nie przystał by tak łatwo na zjednoczenie Niemiec. Nie chcę przez to powiedzieć, że Adenauer, Schmidt czy Kohl nie byli przekonanymi Europejczykami. Ludzie, którzy przeżyli wojnę, a potem wstydzili się za swój kraj, pragnęli Europy pokoju i stabilizacji. Byli w tym konsekwentni. To Niemcy doprowadzili do wspólnej unii walutowej. Bez nich nie przyjęto by również do Unii Europejskiej krajów Europy Wschodniej, w tym Polski.

Wiele konfliktów na szczytach europejskich zdołano załagodzić dzięki sakiewce Niemców. Frankfurter Allgemeine Zeitung przypomniał, że w roku 2005 również na szczycie w Brukseli, Angela Merkel podarowała premierowi Marcinkiewiczowi 100 mln euro na potrzeby tzw. polskiej ściany wschodniej. Dziennik dodał nostalgicznie: "To była stara szkoła Kohla: Niemcy trzymają w ryzach interes europejski, a własne potrzeby przesuwają na dalszy plan i płacą za innych, szczególnie jeśli to są małe kraje".

Nie przesadzajmy z tym lekceważeniem własnych potrzeb. Zasada Niemców brzmiała: Niemcy dają, bo na tym wygrywają. Było raczej do przewidzenia, że to się kiedyś skończy. Dla nas nie jest to miła wiadomość. Dla elit niemieckich również nie, bo ten portret Niemców, który znali z młodości, trochę zbrzydł. A przecież iluzje są nam potrzebne.

Joschka Fischer napisał po szczycie w Brukseli (Sueddeutsche Zeitung): "Jeszcze niedawno Angela Merkel była fetowana jako Mrs Europa. Dziś wydaje się, że trafniejsze byłoby określenie Frau Germania". I dodał z żalem: "Niemcy wycofują się z roli motoru europejskiej integracji i coraz bardziej reprezentują swoje ciasne, narodowe interesy".

Czy tylko? Czyż ci, którzy domagali się solidarności z Grecją, naprawdę mieli taką ogromną chęć spłacać jej długi? Czy też raczej tylko przyłączyć się w pewnym wymiarze do tego, co zapłacą Niemcy? Poza tym jako się już rzekło, decyzja ostatniego szczytu w Brukseli chroni wszystkich podatników europejskich.

czytaj dalej >>>



Grecja wylewa żale

Grecy są naturalnie rozżaleni i już nie lubią Niemców. Najbliższe wakacje na wyspach greckich mogą być popsute. Tym bardziej że niemiecka prasa bulwarowa wzywała Greków do sprzedaży jednej ze swoich wysp w zamian za spłatę długów. W odpowiedzi niektóre gazety greckie ogłaszały bojkot niemieckich produktów.

Ale już za rok morze będzie spokojniejsze. Wszyscy się trochę uspokoją, Niemcy zostawią pieniądze w hotelach i restauracjach. I będzie jak przed wojną.

Pozostaje pytanie zasadnicze: czy w zmieniającej się sytuacji Unia Europejska się rozpadnie? Tu i ówdzie można napotkać takie czarnowidztwo. Nie sądzę jednak, by sytuacja zmierzała w tym kierunku. Świat wzajemnych zależności zmienia się, ale wspólne interesy pozostają. Wszystkie kraje Unii Europejskiej są ściśle związane z gospodarką całego kontynentu. Po szczycie w Brukseli zapanował niepokój w szeregach CDU, partii Angeli Merkel, powodowany lękiem, że partia stanie się mniej proeuropejska. To jest niepokój twórczy. Im go będzie więcej, tym mniej podstaw do rzeczywistych obaw. Theo Waigel, minister finansów w rządzie Helmuta Kohla, jeden z organizatorów europejskiej unii walutowej, powiedział po szczycie w Brukseli: "Życzyłbym sobie, by kiedyś zaczęto mówić także o korzyściach płynących z euro dla Niemiec. Gdyby nie istniała wspólna waluta, kryzys finansowy byłby dla Niemiec o wiele bardziej dotkliwy".

Podobnie może powiedzieć Polska, która wprawdzie nie należy do strefy euro, ale obecność w Unii Europejskiej pozwoliła nam w czasach kryzysu odnieść korzyści z pakietu stabilizacyjnego, którym rząd niemiecki ratował swoje banki.

Po Brukseli UE będzie trochę inna. Odarta ze złudzeń, mniej hojna, z bogatym wujkiem, który sam ma kłopoty i skąpi. Ale zasad przyjętych w traktacie lizbońskim nikt nie podważa. Wyspa dobrobytu domaga się natomiast od wszystkich swoich państw rozumnego rządzenia. Były już bowiem piękne wyspy, które dawno utonęły.