Dla milionów ludzi na świecie wyznanie Denisa Haeleya to truizm. Wiara w moc oraz wpływy sekretnych organizacji ma się dobrze, zaś w epoce mediów i technologii cyfrowych wręcz rozkwita.
Autor zacytowanej frazy nie jest owładniętym paranoją internautą. To były minister obrony Wielkiej Brytanii i niedoszły lider laburzystów. Choć jego opinia bardziej wyrażała rozczarowanie zakulisowymi machinacjami rządów i służb specjalnych w epoce zimnej wojny, dziś podzielają ją miliony ludzi, znajdując pożywkę zarówno na „dedykowanych” stronach internetowych, jak i w popularnych thrillerach – np. u Roberta Ludluma, czy poważnych książkach publikowanych przez dziennikarzy i politologów. Albo po prostu: osoby, które postanowiły ujawnić prawdę. Zadziwiające jest tylko to, jak wiele – jak na świat rządzony przez sekretną organizację – jest ośrodków tej tajnej władzy.

F-16 latają nad Bilderbergiem

Biały budynek hotelu w niewielkiej holenderskiej mieścinie Oosterbeek właściwie niczym nie zasłużył sobie na ponurą sławę, jaką się cieszy. Otoczona gęstym lasem bryła nakryta brązowym spadzistym dachem nie kusi wyjątkowymi luksusami ani też nie zwraca uwagi architektoniczną wykwintnością. Być może właśnie dlatego w 1954 roku hotel Bilderberg stał się miejscem, do którego zjechali najważniejsi politycy świata, by w spokoju obradować o sprawach, o których trudno byłoby im mówić w trakcie oficjalnych wizyt czy na forum ONZ.
Reklama
Od tamtej pory obrady Grupy Bilderberg stały się wydarzeniem elektryzującym media i rzeszę internautów. Spekulacje podsyca powtarzana przez lata procedura: dostęp do uczestników jest ograniczony do minimum, po spotkaniu publikowany jest lakoniczny komunikat i ewentualnie równie krótka lista tematów rozmów. Co więcej, bywa, że w obiektach, w których spotyka się Grupa – a od dawna nie jest to holenderski hotelik – widywani są dygnitarze, o których nie ma potem słowa w oficjalnych dokumentach, za to na listę trafiają osoby, które w obradach nie uczestniczyły. Tyle że o tajność coraz trudniej: kiedy kilka lat temu Grupa zebrała się w greckim miasteczku Wuliagmeni, towarzyszyła jej wieloosobowa ochrona w mundurach i po cywilu, a do tego marines i jeszcze dwa F-16.
Reklama
I jeśli nawet ktoś miałby luźne wrażenie, że spotkania Grupy Bilderberg to swoista odmiana konferencji w Davos, z błędu wyprowadzi go jednak grono – nierzadko szacownych – ludzi, którzy odkryli jej tajemnice. Już w 1967 roku uczestników spotkań rozpracował poważany francuski dziennikarz śledczy i politolog Roger Mennevee. Zidentyfikował on francuskich uczestników spotkań jako zajadłych przeciwników generała de Gaulle’a, co doprowadziło go ostatecznie do wniosku, że rzeczywistym celem Grupy jest podporządkowanie suwerennych państw europejskich dyktatowi Brytyjsko-Amerykańskiego Jednego Światowego Rządu. Proces ten miało ułatwić eskalowanie zagrożenia nuklearnego ułatwione konfrontacją z ZSRR.
Wydawało się, że Anglicy powinni być zadowoleni z perspektywy rządzenia światem, a już zwłaszcza Francuzami. Nic bardziej błędnego. Bilderberg to klika najbogatszych, ekonomicznie i politycznie najpotężniejszych ludzi świata zachodniego, którzy spotykają się potajemnie, by planować wydarzenia, które potem – wydawałoby się – po prostu mają miejsce – napisał dekadę później szacowny brytyjski „The Times”.
Od tamtej pory ton informowania o Grupie nie zmienił się ani na jotę. Na obiektywizm silił się autor bestsellera „The True Story of The Bilderberg Group” Daniel Estulin, ale i on spotykał się z wyraźnie przerażonymi informatorami, którzy nie chcieli mówić zbyt wiele. Niemiecki dziennikarz Gerhard Wisnewski nie miał tych oporów – w książce „Drahtzieher der Macht” (Pociągający za sznurki) ujawnił, że uczestnicy konferencji planują wprowadzenie światowej dyktatury, co zresztą częściowo się udało: w końcu Światowa Organizacja Zdrowia „sprawuje praktyczną władzę nad szczęściem i nieszczęściem ludności na świecie”. Były dziennikarz sportowy z Waszyngtonu James Tucker po niemal czterdziestu latach tropienia powiązań między członkami Grupy dorzuca obecnie do tego zamiar przekształcenia Międzynarodowego Funduszu Walutowego w „światowe ministerstwo finansów”. Tylko rozmówcy innego politologa i pisarza, Davida Rothkopfa, grzeszą lekceważeniem. W ich ustach tajne spotkania Grupy to „klub seniora”, a nawet „żart”.
Ale ten sam Rothkopf dostarcza wielu dowodów na istnienie rozmaitych powiązań i spisków. Jako politolog i doradca możnych tego świata bywał świadkiem najrozmaitszych sytuacji. W trakcie którejś z oficjalnych kolacji posadzono mnie między dyrektorem jednej ze znanych firm produkujących samoloty i członkiem Izby Reprezentantów Patem Schroederem zasiadającym w Komisji Sił Zbrojnych – wspomina. Dyrektor pochylił się ku niemu z gotową propozycją: Słuchaj, jest interes. Mam dla Kaddafiego samolot, który on chce kupić. Ale przez te sankcje nie mogę go sprzedać. Rząd chce Kaddafiego sprzątnąć, więc myślę tak: ty pomożesz mi dostać zezwolenie, a my zamontujemy w śrubach samolotu małe ładunki. Potem jakiegoś pięknego dnia nad Morzem Śródziemnym naciśniemy guzik. Ja sprzedam samolot, Kaddafi zniknie i nikt na tym nie straci.
Oferta, jak przyznaje sam Rothkopf, była bezczelna, ale dyrektor ostatecznie na otwartym formułowaniu swoich propozycji zbił fortunę. Doskonale to zresztą współgra z powszechnym wyobrażeniem knucia, do jakiego dochodzi w Davos czy podczas spotkań Grupy Bilderberg. Nikt co prawda nie odpowiedział na zarzuty, dlaczego „władcy marionetek” mieliby się spotykać w Szwajcarii czy Holandii, skoro cały świat patrzy, a interesy można załatwiać na byle kolacjach biznesowych – ale nie od dziś wiadomo też, że uczestnicy tajnych organizacji władających światem lubują się w spektakularnych spotkaniach, tak jak niegdyś wolnomularze w rozbudowanym ceremoniale.

Media podejrzanie milczą

W cieniu organizowanych z rozmachem spotkań knucie na globalną skalę odbywa się w think tankach. Wszelkiego rodzaju centra badań i ośrodki myśli nie tylko stanowią azyl dla polityków i specjalistów krążących między strukturami rządowymi a sektorem prywatnym, ale też zakulisowo wpływają na ośrodki władzy, decyzje polityków i konkretne wydarzenia. W oczywisty sposób najwięcej takich placówek jest w ojczyźnie think tanków, Stanach Zjednoczonych – niemal 1800 ośrodków. Nieco mniej, bo prawie półtora tysiąca, w Europie. W innych regionach jest to zwykle około kilkuset centrów badań politycznych.
Ale też jest to sytuacja naturalna. Wiadomo bowiem, że to Amerykanie mają ambicję władania całym światem. Jedna z najstarszych i najbardziej poważanych instytucji tego rodzaju, założona w 1921 roku Council on Foreign Relations (CFR, Rada Stosunków Zagranicznych) uchodzi też za swoisty rząd cieni. – Rada jest przywiązana do idei jednego światowego rządu, finansowana przez korzystające ze zwolnień podatkowych największe fundacje i posiadająca władzę i wpływ na nasze życie na polach finansów, biznesu, pracy, wojskowości, edukacji i komunikacji masowej. Powinna być znana każdemu Amerykaninowi, któremu zależy na dobrym rządzie i obronie konstytucji oraz systemu wolnorynkowego – przestrzegał mniej więcej pół wieku temu kongresmen John Rarick. – Nasze media podejrzanie milczą, gdy chodzi o Radę, jej członków i ich działania. Tymczasem CFR to establishment! – dorzucał.
Do dziś wielu jego rodaków nie ma wątpliwości: CFR przyjmuje rozkazy od Królewskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych w Londynie, znanego szerzej jako Chatham House. Z kolei budżet tego ośrodka pochodzi przede wszystkim ze środków kumulowanych sekretnie przez zakon iluminatów. Wnikliwa lektura stenogramów posiedzeń amerykańskiego Kongresu w 1963 roku przywiodła też niektórych autorów do wniosku, że prawdziwą misją Rady jest promowanie wychowania dzieci poza „negatywnym wpływem ich rodziców”, dezintegracja rodziny jako instytucji, promocja łatwych rozwodów, wyeliminowanie modlitwy ze szkół, użycie technicznych decyzji do osłabiania fundamentalnych instytucji Ameryki, infiltracja mediów, zniesienie konstytucji, a wreszcie – promowanie Narodów Zjednoczonych jako „jedynej nadziei dla ludzkości”. Do tego należałoby dorzucić, że CFR chce także potajemnie zawładnąć Kanadą.
Nie jest jasne, jak kształtują się relacje między CFR a innymi centrami sekretnej władzy na świecie. Jedno z nich jest zresztą zlokalizowane kilka przecznic dalej: to RAND Corporation, skoncentrowany na problemach polityczno-wojskowych think tank istniejący od 1946 roku i mający realny wpływ na doktrynę militarną USA. – Wszyscy jesteśmy bękartami RAND-u i nawet o tym nie wiemy – skonstatował swego czasu Alex Abella, autor historii tego ośrodka zatytułowanej „Soldiers of Reason” (Żołnierze rozumu). Tyle że choć Abella nie stroni od sensacji i obszernych opisów często paranoicznych poglądów i projektów niektórych naukowców zatrudnionych w korporacji w czasach zimnej wojny, to już internauci potrafią wyczytać między wierszami ukrytą i znacznie groźniejszą prawdę.
Sprowadza się ona do kilku kluczowych projektów: RAND próbował wywołać trzecią wojnę światową i wciągnął w spisek przeciętnych Amerykanów. W latach 50. postanowił zrealizować ideę nowego światowego porządku (termin, który wciąż wywołuje ciarki na plecach tysięcy ludzi), rozwijając teorię racjonalnego wyboru – czyli de facto przemieniając obywateli w konsumentów, prawa i obowiązki w wybór i chcąc zastąpić polityków technokratami. I pomyśleć, że pod koniec lat 50. ośrodek oskarżono o sianie defetyzmu: studium potencjalnej kapitulacji w razie konfliktu z innym państwem doprowadziło do gigantycznej awantury w Kongresie i wydania oficjalnego zakazu badań nad scenariuszami przewidującymi kapitulację USA.

Samoumartwiający się władcy świata

W przypadku Grupy Bilderberg, Rady Stosunków Zagranicznych czy globalnych megakorporacji dosyć łatwo można namierzyć osoby mające aspiracje do rządzenia światem. Ale na świecie roi się też od tajnych organizacji, o których wiadomo jedynie, że zrzeszają osoby o wielkiej władzy. Tropy wiodą choćby do zakonu iluminatów – spadkobierców XVIII-wiecznego stowarzyszenia z Bawarii, o charakterze zbliżonym do masonów, którego celem było szerzenie oświaty i idei oświeceniowych oraz walka z wpływami zakonu jezuitów.
Przeszło dwieście lat później na jednym z forów internetowych użytkownicy podsumowują wiedzę o iluminatach i ich sprzymierzeńcach w następujący sposób: światowy spisek został uknuty przez grupę genetycznie spokrewnionych ze sobą osób, wśród których są zarówno czołowi liderzy polityczni, menedżerowie megakorporacji, jak i inni pogrobowcy III Rzeszy i faszystowskiego Jednego Rządu Światowego. Nie tylko chcą pozbyć się państw i zlikwidować między nimi granice, ale też zmierzają do drastycznego ograniczenia liczby ludności na świecie – do 5,5 mld. 13 klanów rodzinnych, z których składa się elita zakonu, kontroluje przy okazji wiele innych organizacji parareligijnych, których korzenie sięgają starożytności. W skład struktur zakonnych wchodzą komitety oznaczane liczbami nieparzystymi, ale też Komitet 300, Komitet 500 czy Wielka Rada Druidów.
Autor jednej z publikacji na ten temat John Coleman już dwadzieścia lat temu przedstawił klasyczną dla wielu analizę iluminatów. W książce „Conspirators’ Hierarchy. The Story of the Committee of 300” (Hierarchia spiskowców) napisał: Jeden Rząd Światowy oraz system monetarny oparty na jednej walucie, pod permanentnym zarządem niewybieralnych oligarchów, którzy wybierać będą przywódców w swoim gronie, uformuje system feudalny jak w średniowieczu. Elita sprowadzi liczbę ludzi na świecie do miliarda, stosując przy tym metody takie jak kontrolowane epidemie chorób, wojny, klęski głodu. Klasa średnia zniknie, zastąpi ją prosty podział na władców i niewolników. Nastąpi unifikacja prawa, którego strzec będą światowe sądy przy wsparciu światowej policji oraz światowego wojska. Tylko ci, którzy się podporządkują, będą nagradzani środkami pozwalającymi przeżyć. Co więcej, zostanie zakazane posiadanie broni przez prywatne osoby!
Nie da się ukryć, że tajemnica najwyraźniej nie służy organizacjom, które próbują utrzymać swoje działania i listę członków w tajemnicy. Doświadcza tego choćby katolickie Opus Dei. Organizacja, która pieczołowicie dba o to, by nawet lista jej członków utrzymywana była w sekrecie, dorobiła się do dziś licznego grona oponentów i wizerunku niemalże sekty. Ukoronowaniem czarnej legendy stowarzyszenia była powieść „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna, w której autor obnażył niecne knowania jej członków.
Legenda ta jednak powstawała przez lata. Najpierw członkowie organizacji podpadli radykałom z elit frankistowskiej Hiszpanii, a wkrótce potem jezuitom, którzy uznali, że doktryna Opus Dei przynajmniej częściowo zasługuje na miano herezji. Opór w samym Watykanie budziło też zaangażowanie niektórych związanych z organizacją osób w ruch teologii wyzwolenia, który w XX w. stał się popularny zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej, podsycając rozmaitego rodzaju ugrupowania partyzanckie walczące z juntami. Z czasem sekciarskie praktyki w organizacji doprowadziły do powstania takich organizacji, jak choćby Opus Dei Awarness Network – organizacji mającej nieść pomoc ofiarom Opus Dei. – To najbardziej kontrowersyjna siła w Kościele katolickim – skwitował po latach autor wyważonej monografii organizacji, amerykański watykanista John R. Allen.
Spekulacje podsyca elitarność grupy: wśród 80 tys. członków na całym świecie są przede wszystkim osoby wpływowe – politycy, działacze społeczni, biznesmeni, intelektualiści katoliccy. Tyle że nie wiadomo którzy. – Opus Dei nie podlega żadnej kontroli ani nie musi się z niczego rozliczać, a organizacje tego typu zawsze mają potencjał, by postrzegać je jako niebezpieczne – twierdzi Frances Kissling z organizacji Catholics for a Free Choice. Do tego dochodzą jeszcze inne zarzuty: o sekciarskie praktyki związane z samoumartwianiem się, agresywną rekrutację czy ścisłą kontrolę prywatnego życia członków. Kontrowersje te dla wielu są wystarczającym dowodem na to, że Opus Dei chce sięgnąć po władzę nad światem.

Trwa ładowanie wpisu

Bractwo bierze Wschód

Nie trzeba bowiem działać na skalę globalną, by mieć tajne plany. W Ameryce dreszcze wzbudza choćby studenckie bractwo Czaszka i Kości (Skull & Bones) założone w 1832 roku na Uniwersytecie Yale. Dla wielu jest to zasadnicze ogniwo panamerykańskiego spisku, w którym establishment już za młodu knuje, jak podporządkować sobie Amerykę: wystarczy sprawdzić, jak potoczyły się losy członków stowarzyszenia. A lądowali oni w przeróżnych miejscach – współzakładali m.in. firmy Morgan Stanley i Fedex, szefują think tankom, kierowali Departamentem Obrony i Departamentem Stanu. W 2004 roku o prezydenturę starli się dwaj członkowie bractwa George W. Bush i senator John Kerry. Obecny szef rady doradców gospodarczych Baracka Obamy to członek Skull & Bones.
Na Bliskim Wschodzie moment świetności przeżywa inna organizacja: Bractwo Muzułmańskie. Przez ostatnie kilkadziesiąt lat stworzone w Egipcie stowarzyszenie stało się czymś na kształt uzbrojonego Opus Dei i rozrosło się w regionalną strukturę najczęściej luźnych powiązań towarzyskich, co pozwala jednak snuć fantazje na temat wpływów i dalekosiężnych celów członków organizacji. Niewątpliwie udział w Bractwie ma charakter elitarny, już jego założyciel Hasan al-Banna stawiał na ludzi wykształconych, mających kompetencje do przywództwa, a zarazem żarliwie religijnych. Tej linii trzymali się jego następcy. Jednak losy Braci potoczyły się różnie: Mohamed Mursi jest dziś prezydentem Egiptu, natomiast Ajman az-Zawahiri przywódcą Al-Kaidy. I choć obaj członkowie organizacji nigdy się nie spotkali i mają ze sobą niewiele wspólnego, wystarczy zestawienie ich nazwisk, by móc spekulować o tajnym planie tej organizacji.
Co kraj, to obyczaj. Tureccy sekularyści są przekonani, że rządząca krajem Partia Sprawiedliwości i Rozwoju krok po kroku – ale zgodnie z sekretną strategią ugrupowania – zmierza do wprowadzenia nad Bosforem teokracji na wzór irański. Z kolei w Iranie tajemnicą poliszynela jest pociągająca zakulisowo za sznurki organizacja Hodżdżatije – ultraradykalna sekta, która krytykowała zarówno szacha, jak i zbytni liberalizm ajatollaha Chomeiniego. Zdelegalizowana w latach 80. przetrwała i inspiruje dziś zarówno prezydenta Mahmuda Ahmadineżada, jak i wpływowych polityków z jego otoczenia. We Francji panuje powszechne przekonanie, że członkowie establishmentu zawiązują przyjaźnie – trwalsze niż wszelkie podziały polityczne – podczas studiów na elitarnej Ecole Nationale d’Administration, prawdziwa władza jest więc niedostępna dla osób, które nie wywodzą się z tego klubu. W czasach afery pedofilskiej wywołanej przez zbrodnie Marca Dutroux Belgowie byli powszechnie przekonani, że przy okazji ujawnienia przestępstw zboczeńca ujawniono też istnienie tajnej siatki powiązań między politykami z najwyższych kręgów władzy. Zdołali oni jednak skutecznie zamknąć usta mediom i krytykom. W Azji krążą setki mniej lub bardziej prawdziwych opowieści o wpływach Kościoła Zjednoczeniowego, znanego nam najczęściej jako sekta Moona. I choć wiele z nich można by między bajki włożyć, to nie ma wątpliwości, że stosunki koreańskiego Mesjasza z przywódcami, takimi jak Ronald Reagan, Michaił Gorbaczow czy Kim Ir Sen, były dosyć kordialne.

Spiski dnia jutrzejszego

Jak łatwo policzyć, liczba osób aspirujących do posiadania władzy nad światem jest więc równie wielka, jak liczba osób wierzących w ich istnienie i sekretne plany. Psychologowie nie mają wątpliwości, że wiara w teorie spiskowe wiąże się z określoną strukturą psychiczną – choćby dlatego, że osoby uznające jedną teorię spiskową za wiarygodną mają tendencję do podobnego traktowania innych tego typu teorii. Dla socjologów z kolei problem jest konsekwencją natłoku informacji w epoce internetu. Do tego można jeszcze dorzucić media i show-biznes, które chętnie odwołują się do najdzikszych teorii.
Ale też w każdej bajce może tkwić ziarnko prawdy. – Faktem jest, że nie wszystkie teorie spiskowe są dziełem paranoików – twierdzi Katherine K. Young, ekspertka Uniwersytetu McGill. – Historycy dowiedli, że każdy prawdziwy spisek miał co najmniej cztery charakterystyczne cechy: był organizowany przez grupy, a nie odizolowane jednostki; miał nielegalne lub złowróżbne cele, które nie miały służyć dobru społeczeństwa jako całości; jego działania były zaaranżowane, a nie spontaniczne lub przypadkowe; opierał się on na sekretnym planowaniu, a nie publicznej dyskusji – kwituje. I tak jak w średniowieczu wierzono w potęgę templariuszy, a potem w „Protokoły mędrców Syjonu”, tak dziś wierzy się w Jeden Światowy Rząd i Nowy Porządek Świata. Pytanie, w co uwierzymy jutro.
Tylko w samych Stanach Zjednoczonych działa niemal 1800 think tanków, a kilkanaście z nich jest wyjątkowo wpływowych i ma powiązania z władzą. To m.in. RAND Corporation oraz Council on Foreign Relations