Stany Zjednoczone próbują nadrobić stracony dystans w Afryce, w której w ostatnich latach coraz wyraźniej ustępują Chinom. Okazją do tego jest rozpoczęty wczoraj w Waszyngtonie trzydniowy szczyt USA–Afryka, podczas którego mają być podpisane kontrakty o wartości prawie miliarda dolarów.
Mimo afrykańskich korzeni polityka Baracka Obamy wobec tego kontynentu okazała się jak do tej pory wielkim rozczarowaniem. W Afryce pierwszy czarnoskóry prezydent USA był z wizytą tylko trzy razy – w 2009 r. odwiedził Egipt i Ghanę, a w zeszłym roku Senegal, RPA i Tanzanię oraz jeszcze raz przyjechał do RPA z powodu pogrzebu Nelsona Mandeli – a jego zainteresowanie kontynentem ograniczało się w zasadzie do regionów, gdzie przebiegają poboczne fronty wojny z terroryzmem. Rozczarowanie jest tym większe, że jego dwaj bezpośredni poprzednicy zrobili dla w tej kwestii naprawdę sporo. Za czasów Billa Clintona przyjęto ustawę o wspieraniu wzrostu w Afryce (African Growth Opportunity Act), która daje bezcłowy dostęp do amerykańskiego rynku towarom z tych krajów, które są rządzone demokratycznie i transparentnie. Z kolei administracja George’a W. Busha przeznaczyła 15 miliardów dolarów na walkę z epidemią AIDS. Pewną ironią losu jest to, że w roku inauguracji prezydentury Obamy Chiny wyprzedziły Stany Zjednoczone, stając się największym partnerem handlowym Afryki.
A handel z Afryką przekłada się na coraz bardziej wymierne zyski. Kontynent, który przez lata kojarzył się z biedą, zacofaniem i wojnami domowymi, dziś jest postrzegany jako jeden z przyszłych motorów wzrostu gospodarczego świata i dobre miejsce do inwestycji. Wystarczy powiedzieć, że według prognozy Międzynarodowego Funduszu Walutowego wzrost gospodarczy dla całej Afryki subsaharyjskiej wyniesie w tym roku 5,4 proc., a w przyszłym 5,8 proc., czyli będzie o mniej więcej dwa punkty proc. wyższy od średniej światowej, zaś wśród 10 państw o najwyższym wzroście PKB w tym roku aż sześć będzie z Afryki. Tę okazję już kilkanaście lat temu wyczuli Chińczycy, którzy w zamian za wielkie inwestycje infrastrukturalne (czasem nawet sprezentowane, jak choćby siedziba Unii Afrykańskiej w Addis Abebie) zyskali dostęp do afrykańskich surowców. Od początku tego wieku chiński handel z Afryką wzrósł z 10 do 170 miliardów dolarów. Tymczasem obroty między USA a Afryką wyniosły w zeszłym roku 60 miliardów dolarów, co oznacza nawet niewielki spadek w porównaniu z poprzednimi latami. Pekin zyskał przychylność polityków afrykańskich z dwóch podstawowych powodów – po pierwsze, w odróżnieniu od Stanów Zjednoczonych nie poucza nikogo na temat demokracji czy praw człowieka, po drugie – dowartościowuje ich, organizując wielkie szczyty dla wszystkich przywódców kontynentu i prezydenta Chin. Takich chińsko-afrykańskich szczytów od początku wieku odbyło się już pięć. Takie same spotkania zaczęły też organizować Japonia, Indie i Unia Europejska.
Teraz chiński patent postanowił zastosować Waszyngton. – Stany Zjednoczone znalazły się nieco z tyłu wyścigu o serca i umysły Afrykańczyków i jest to próba podjęcia rywalizacji z Chinami i Unią Europejską – mówi Reuterowi Chistopher Wood, analityk z Południowoafrykańskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. – Na pierwszy w historii szczyt USA–Afryka zaproszono przywódców 50 państw, czyli wszystkich z wyjątkiem Sudanu, Erytrei, Republiki Środkowoafrykańskiej i Zimbabwe, których obecność byłaby już zbyt dużym zgrzytem dyplomatycznym – i zdecydowana większość z nich stawiła się wczoraj w Waszyngtonie. Amerykanie podkreślają, że szczyt będzie mieć inny charakter, niż zazwyczaj miały spotkania związane z Afryką – nie będzie to konferencja darczyńców, lecz partnerów biznesowych, w efekcie której obie strony mają zarabiać. – Chcemy robić interesy z tymi ludźmi. Sądzimy, że możemy w ten sposób tworzyć także amerykańskie miejsca pracy i wysyłać amerykańskie towary do Afryki – mówił Obama na konferencji prasowej w piątek. W około 100 spotkaniach przy okazji szczytu wezmą udział także szefowie największych amerykańskich koncernów, np. Coca-Coli, General Electric, Procter & Gamble czy Caterpillar. Według sekretarz handlu Penny Pritzker podczas spotkania zostanie ogłoszone podpisanie kontraktów o wartości co najmniej 900 milionów dolarów. Administracja Obamy zwraca uwagę, że to przyniesie korzyści także Afrykańczykom, co w przypadku chińskiego zaangażowania nie zawsze jest oczywiste. – Afryka ma silne relacje także z innymi regionami i państwami, ale amerykańskie podejście jest z gruntu inne. Nie postrzegamy Afryki jako źródła kluczowych surowców ani odbiorcy pomocy charytatywnej. Kontynent jest dynamicznym miejscem nieograniczonych możliwości – mówiła Susan Rice, prezydencka doradczyni ds. bezpieczeństwa narodowego.
Reklama
Tę dynamikę potwierdzają liczby. Według opublikowanego wczoraj raportu amerykańskiej Izby Handlowej oraz firmy Investec Asset Management do 2020 r. wydatki konsumpcyjne w Afryce niemal się podwoją, osiągając wartość 1 biliona dolarów. Jego autorzy zwracają też uwagę na młodą i coraz lepiej wykształconą populację kontynentu. Do 2050 r. Afrykańczycy w liczbie 1,3 miliarda będą stanowić największy odsetek siły roboczej na świecie.
Reklama
Dlatego już teraz jest ona porównywana do Chin z czasu, gdy kraj ten rozpoczynał otwieranie się na świat. – Afryka stanie się następnym wielkim motorem wzrostu i zaoferuje największe możliwości XXI wieku. Chiny nie przegapią okazji do tego, by być obecne w „nowych Chinach”, więc Ameryka też nie może – mówi CNN Chris Coons, szef podkomitetu ds. afrykańskich w Senacie USA. Jeśli Barackowi Obamie uda się nadgonić stracony dystans, będzie to dziedzictwem, które może nawet wpłynąć na ocenę jego prezydentury.

Ebola krzyżuje plany uczestników szczytu

Z przyjazdu na szczyt do Waszyngtonu zrezygnowali, mimo zaproszenia, prezydenci Liberii Ellen Johnson Sirleaf i Sierra Leone Ernest Bai Koroma, a przywódca Gwinei do ostatniej chwili wahał się, czy udać się na spotkanie. Powodem jest rozprzestrzeniająca się w ich krajach epidemia wirusa ebola. Według podanych wczoraj przez ONZ danych w krajach zachodniej Afryki od lutego zmarło z powodu tej choroby już 826 osób.
Epidemia eboli, która zapowiada się na najtragiczniejszą pod względem liczby ofiar w historii, nie była planowana jako temat rozmów z prezydentem USA Barackiem Obamą, ale nie sposób będzie tego uniknąć. Tym bardziej że istnieje ryzyko rozprzestrzenienia się wirusa na następne kraje – wczoraj o drugim przypadku zgonu poinformowała Nigeria, dodając, że trwają poszukiwania 70 osób, które miały kontakt z mężczyzną, który zmarł po przybyciu z Liberii. Sprawa jest o tyle groźna, że Nigeria to najludniejszy kraj Afryki, a na jego północnych terenach trwa islamska rebelia, która utrudni ewentualne wprowadzenie kwarantanny.
Rząd Liberii nakazał wczoraj, aby zwłoki wszystkich zmarłych wskutek eboli skremować. Nie jest to przyjęte w tym kraju, ale w niektórych regionach odmawiano pogrzebania zwłok. Bezpośredni kontakt fizyczny z ciałem zmarłego lub chorego jest jednym z najłatwiejszych sposobów przenoszenia się wirusa. Nie istnieje żadna szczepionka czy lekarstwo bezpośrednio przeciw eboli, jednak wczesne podanie leków zwiększa szansę przeżycia. W trakcie obecnej epidemii odsetek zgonów sięga 50–60 proc. W piątek Światowa Organizacja Zdrowia poinformowała o przekazaniu na walkę z epidemią w trzech najbardziej zagrożonych państwach 100 milionów dolarów.