W 2004 na giełdzie było kilka nazwisk: były premier Belgii, Guy Verhofstadt i Luksemburczyk Jean-Claude Juncker byli największymi faworytami. Nieoczekiwanie wybór szefów rządów padł na ówczesnego premiera Portugalii, Jose Manuela Barroso. Poza Portugalią był niemal nieznany.

Reklama

Czemu Barroso? Bo nikomu nie wadził. Był możliwy do zaakceptowania zarówno dla zwolenników federacji europejskiej, jak i umiarkowanych eurosceptyków, dla dużych, ale i małych krajów członkowskich. Jako, że rozpoczęcie przez jego komisję aktywności przypadło na drugą połowę 2004 r. nazwisko Barroso nierozerwanie zostało połączone (na zasadzie pierwszego skojarzenia) z dużym rozszerzeniem Unii Europejskiej. Za jego kadencji w sumie przyjęto jeszcze trzy inne kraje do Unii: Bułgarię i Rumunię oraz Chorwację.

Także w ciągu tych 10 lat został przyjęty (choć nie bez oporów – vide przegrane pierwsze referendum w Irlandii) traktat lizboński, powstała także Europejska Służba Działań Zewnętrznych – czyli dyplomacja unijna, zaczęły wyłaniać się podstawy wspólnej polityki energetycznej. Sam Barroso był zręcznym mediatorem.

CZYTAJ TAKŻE: Tuska nie poparli bezinteresownie. Jakie długi ma do spłacenia polski premier?>>>

Reklama

Ale z drugiej strony wybuchł także kryzys finansowy w 2008 r. I to właściwie pokazało dobitnie słabość Barroso. O ile pierwsze cztery lata pierwszej kadencji Portugalczyka były dobrym czasem, dającym mu możliwość do pokazania zdolności kompromisowych i dynamicznej aktywności, o tyle następne lata były już czasem defensywnym. Gdy wybuchła recesja, Komisja Europejska zdawała się być zaskoczona i trwała w tym stuporze. Inicjatywę przejął prezydent Francji, Nicolas Sarkozy (jako, że prezydencję miała wówczas Francja) i to Sarkozy wymyślał sposoby walki z kryzysem. Nieważne, czy właściwe czy nie, ale Sarkozy a nie Barroso faktycznie przewodził wówczas Unii Europejskiej.

Kiedy w 2009 r. wybierano ponownie Barroso na szefa Komisji, zastanawiano się jakiemu krajowi i co obiecał. Bo bez poparcia przywódców największych i najważniejszych krajów nie miałby co marzyć o kontynuacji dzieła. Zatem stał się zakładnikiem własnych obietnic, zmuszonym do zapłacenia "długu". I ta druga kadencja Barroso była gorsza od pierwszej, mniej dynamiczna, mniej wyrazista. Mało tego, doszło do rzeczy niesłychanej – Barroso został przyćmiony przez pozornie bezbarwnego Hermana van Rompuya. Widoczne to było na ich wspólnych konferencjach prasowych, w czasie których z czasem coraz więcej pytań kierowano do van Rompuya. Barroso był tym od gładkich, politycznych deklaracji, a van Rompuy od konkretów.

Na pewno nie można powiedzieć o Barroso, że był bardzo złym szefem Komisji. Nie był jednak także wyjątkowo dobrym. Bardziej odpowiadał na istniejące nurty i zapotrzebowanie, niż je stwarzał i przewodził.

Ale Barroso to także postać niejednoznaczna. Kontrowersyjny brytyjski europoseł, Nigel Farage wypominając Portugalczykowi sympatie polityczne z młodości, nazywa go wręcz "maoistą". Tenże "maoista" przeszedł później ewolucję i zaczął dryfować w stronę sympatii – na pewno większych niż średnia europejska – do USA. Prywatnie Barroso był dosyć lubiany i uważany za prawdziwego erudytę, ściany jego gabinetu zdobiły (dobrze zresztą dobrane) obrazy współczesne, także polskie. Regularnie bywał w operze, filharmonii, teatrze – co u polityków w Brukseli nie jest niestety czymś częstym. Jaka go teraz czeka przyszłość? W Brukseli mówi się, że były premier Portugalii mierzy w pozycję szefa ONZ.