Teoretycznie scenariusz jest zawsze podobny: najpierw trzeba wydać spore pieniądze na przygotowanie infrastruktury związanej z tak dużym wydarzeniem, jak piłkarskie mistrzostwa Europy, do czego trzeba doliczyć jeszcze bieżące wydatki na organizację, a dopiero później można liczyć na zyski. Przede wszystkim dzięki zagranicznym turystom, którzy przyjeżdżają na imprezę, a i później są bardziej skłonni odwiedzić dany kraj. No i dzięki przygotowanej infrastrukturze, która powinna zostać na dłużej.

Nie ma jednego wzorca

Ile mogą zostawić turyści odwiedzający Francję podczas Euro? To trudno wyliczyć. Cztery lata temu podczas Euro rozgrywanego w Polsce i na Ukrainie wstępne szacunki mówiły o 700–800 mln zł. Według Instytutu Turystyki cudzoziemcy, którzy przyjechali do Polski w związku z mistrzostwami Europy, przez trzy tygodnie zostawili u nas więcej, bo nieco ponad miliard złotych. Te kwoty trudno jednak odnosić do tegorocznego gospodarza Euro należącego do najchętniej odwiedzanych przez turystów krajów na świecie (w ub.r. było to ok. 85 mln osób, ponad pięć razy więcej, niż odwiedziło Polskę).
Jak organizacja turniejów piłkarskich wpływa na wzrost gospodarczy? Nie ma jednego wzorca. Portugalia, gospodarz z 2004 r., tuż przed swoim Euro, czyli na etapie przygotowań, odnotowała wzrost PKB na poziomie 4,2 proc. (w 2002 r.) i 3,4 proc. (2003 r.). Wtedy rozwijała się znacznie szybciej niż cała Unia Europejska (wzrost o 2,3 proc. i 0,3 proc.). Po Euro, kiedy organizator teoretycznie powinien spijać śmietankę, dynamika zaczęła hamować, aż w 2006 r. osiągnęła 2,2 proc. i była o 0,2 pkt proc. gorsza od średniej dla całej Wspólnoty. Podobną drogę przebyła Polska, określana w czasie kryzysu mianem zielonej wyspy. Tuż przed Euro nasza gospodarka rosła szybciej niż średnia unijna – pomagały w tym duże inwestycje szykowane na turniej (od krajów zachodnich różniło nas choćby to, że potrzebne były duże nakłady na budowę dróg), podczas Euro wzrost był identyczny, a po turnieju – gorszy. Prócz wyhamowania wzrostu mieliśmy jeszcze kryzys branży budowlanej.
Reklama
Inaczej było w Austrii, która tuż przed mistrzostwami Europy w 2008 r. i tuż przed wybuchem kryzysu finansowego rosła wolniej niż unijna średnia. Rok po organizacji turnieju wiele państw europejskich mogło zazdrościć Austriakom 2-proc. wzrostu, choć w 2010 r. kraj znów znalazł się poniżej przeciętnej. Te wahania nie do końca da się jednak wytłumaczyć efektem organizacji turnieju piłkarskiego. Duże znaczenie miało to, że austriacko-szwajcarskie Euro było rozgrywane na kilka miesięcy przed wybuchem kryzysu finansowego.
Reklama

Portugalska lekcja

Podczas wyliczeń opłacalności ekonomicznej imprezy takiej jak Euro kluczowa sprawa to stadiony. O ile autostrady czy infrastruktura hotelowa w niektórych krajach były gotowe już wiele lat przed imprezą, o tyle nowe stadiony modernizowało się lub budowało od podstaw przy okazji każdego turnieju. To inwestycja bardzo kłopotliwa – można w nich dosłownie „utopić” fortunę, a rzadko kiedy udaje się na nich zarobić. Biorąc pod uwagę turnieje organizowane po 2000 r., żadnemu z gospodarzy nie udało się uniknąć finansowej pułapki, jaką jest budowa ogromnych obiektów. Pierwsza lekcja płynie z Portugalii, która na Euro 2004 zdecydowała się wybudować lub zmodernizować aż 10 aren. Z perspektywy czasu okazało się, że tylko trzy z nich były opłacalne dla lokalnych budżetów. Mowa o dwóch stadionach w Lizbonie (należących do Sportingu i Benfiki) i stadionie FC Porto. – Pozostałe stadiony, które nie przynoszą dziś zysków, powinny zostać jak najszybciej zburzone. Portugalia nadal płaci za koszty budowy i modernizacji obiektów na mistrzostwa Europy – grzmiał w 2011 r. były minister gospodarki Augusto Mateus. Łączny koszt budowy i modernizacji wszystkich portugalskich obiektów wyniósł 1,1 mld euro. W większości przypadków ciężar finansowania inwestycji wzięły na siebie same kluby. Budowę stadionów w Porto i Lizbonie tylko w niewielkim stopniu wsparło państwo. Wspomniana wcześniej trójka największych klubów w kraju udźwignęła ciężar budowy stadionów z kilku powodów. Po pierwsze zespoły te regularnie występują w europejskich pucharach, skąd co roku czerpią wielomilionowe profity. Po drugie mają hojniejszych sponsorów i największą w Portugalii frekwencję, a co za tym idzie największy zysk ze sprzedaży biletów. Pozostała siódemka po Euro ledwo wiązała koniec z końcem.

Demontaż? To nie takie proste

Portugalską lekcję w części odrobili kolejni organizatorzy – Austriacy i Szwajcarzy. W części, bo pomysł budowy stadionów z tymczasowymi trybunami, które będzie można rozebrać po imprezie, nie okazał się do końca udany. Oba kraje miały znacznie bogatszą infrastrukturę sportową niż poprzednicy. Największe stadiony w Wiedniu i Bazylei wymagały tylko niewielkiej przebudowy. W latach 2003 i 2005 w Szwajcarii oddano do użytku dwa zupełnie nowe stadiony. Do tego miały dojść wspomniane austriackie „składaki”.
Po Euro 2008 planowano zmniejszenie aż trzech z czterech obiektów. W każdym przypadku operacja usuwania trybun okazała się jednak problematyczna. W Innsbrucku udało się zdemontować niepotrzebną konstrukcję, ale później pojawił się problem ze znalezieniem zastosowania dla tymczasowej widowni. W konsekwencji trzeba ją było przetopić w hucie stali. W Salzburgu i Klagenfurcie z czasem postanowiono zachować dotychczasową bryłę, co przełożyło się na lawinę problemów konstrukcyjnych.
W Klagenfurcie podczas niektórych spotkań z dużą liczbą gości trybuny i dach zaczynały się kołysać. Konstrukcję trzeba było wzmocnić, a dodatkowo inspektorzy wymogli na władzach klubu przeprojektowanie systemu komunikacji wokół obiektu. Po Euro na modernizację miasto wydało dodatkowo 11 mln euro. Całkowity koszt przebudowy szacowany jest jednak na trzy razy tyle.

Jak zapełnić stadiony

Znacznie więcej na budowę stadionów wydali Polacy i Ukraińcy. Około 10 mld zł stanowiło tylko niewielką sumę wszystkich inwestycji, których całkowity koszt oszacowano na 145 mld zł. Które z nich należało klasyfikować jako wydatki ściśle związane z Euro, a dla których Euro było tylko impulsem do budowy, przez lata będzie kwestią sporną, zarówno dla polityków, jak i dla ekonomistów. Bez względu na to sens ekonomiczny budowy tak dużych stadionów wydaje się dziś wątpliwy. W Polsce dochody przynosi obecnie tylko Stadion Narodowy, który choć kosztował prawie 2 mld zł, dziś budzi znacznie mniej kontrowersji niż tuż po oddaniu do użytku. To na nim odbywają się wszystkie mecze polskiej reprezentacji o punkty. Gdy do tego dodamy koncerty i pozostałe wydarzenia, takie jak targi czy konferencje, Narodowy jawi się jako obiekt na miarę potrzeb i oczekiwań. Gorzej jest w Gdańsku, Poznaniu i we Wrocławiu, gdzie lokalne stadiony nie zapełniają się choćby w połowie. W ubiegłym sezonie najmniej problemów z frekwencją miał Poznań, najwięcej – Wrocław. W Gdańsku budżet próbuje się zapełniać, wynajmując powierzchnię pod imprezy okolicznościowe, urodziny czy studniówki. Podobny problem z rentownością mają obiekty zbudowane na Ukrainie, choć tutaj ze względu na niestabilną sytuację polityczną trudno o miarodajne porównanie z polskimi obiektami.
Francuzi, choć ich stadiony także kosztowały niemało (równowartość ponad 9 mld zł), mają mniej powodów do obaw o przyszłość sportowych inwestycji. W ubiegłym sezonie rozgrywek Ligue 1 na trybunach zasiadło prawie 8 mln ludzi – trzy razy więcej niż w polskiej Ekstraklasie. Największą francuską inwestycją był 60-tysięcznik w Lyonie, którego budowa pochłonęła ponad 400 mln euro. Dotychczas na mecze tego klubu przychodziło średnio 40 tys. kibiców. Mogło być więcej, ale nowy obiekt został oddany do użytku dopiero pod koniec 2015 r. Prawie 300 mln euro kosztowała także przebudowa największego stadionu w podparyskim Saint-Denis, gdzie rozegrany zostanie finał mistrzostw Europy. Na tym obiekcie regularnie gra francuska kadra narodowa, dlatego i ta inwestycja nie wywołała dużych kontrowersji.