System elektorski zaproponowano w 1787 roku w trakcie zjazdu delegatów stanowych w Filadelfii. Podczas prac nad Konstytucją podjęto wówczas m.in. decyzję o systemie wyboru prezydenta USA. Początkowo sugerowano, żeby wybór należał bezpośrednio do członków Kongresu, jednak komisja dopracowująca szczegóły zdecydowała, że głosować powinna grupa obywateli odzwierciedlająca podział władzy. Kolegium Elektorskie było więc kompromisem pomiędzy głosem partyjnych urzędników i głosem ludu.

Reklama

Trzeba pamiętać, że w czasach prac nad Konstytucją znaczną część populacji tzw. "Południa" stanowili niewolnicy bez prawa do głosu - wybory bezpośrednie działałyby więc na ich niekorzyść. Za systemem elektorskim opowiedziały się również mniejsze stany, które przydzielonymi im głosami elektorskimi zamierzały walczyć o swoje interesy. Tymczasem duże i gęsto zaludnione stany jak ognia bały się "spisku" ze strony małych frakcji, popierały więc ideę budowania elektorskich koalicji wokół swoich kandydatów.

Biorąc pod uwagę powyższe kwestie zdecydowano, że wybór prezydenta USA musi się opierać na mieszanym modelu federalnym, z równym wpływem zarówno władzy centralnej, jak i stanowej.

Reklama

Magiczna liczba 270, czyli jak działa system elektorski?

Co cztery lata Kolegium w imieniu obywateli oddaje głosy na przyszłego prezydenta i wiceprezydenta. Ciało to składa się z 538 tzw. elektorów, co równe jest sumie ilości członków Kongresu (435 Reprezentantów w niższej Izbie i 100 w wyższej, czyli Senacie) oraz 3 dodatkowym głosom dla Dystryktu Kolumbii, czyli Waszyngtonu. Liczba głosów elektorskich przypadających na każdy stan jest proporcjonalna do jego populacji i, co ważne, płynna - w zależności od wzrostu, bądź ubytku ludności, stany zyskują bądź tracą głosy. Dane dotyczące populacji w poszczególnych stanach pochodzą z powszechnego spisu ludności, który przeprowadzany jest co dziesięć lat.

W Senacie każdy stan traktowany jest tak samo - otrzymuje dwa głosy (i dwóch przedstawicieli) bez względu na rozmiar i populację. I tak na przykład Nowy Jork, w oparciu o aktualny spis ludności, posiada 27 Reprezentantów w niższej Izbie Kongresu oraz 2 Senatorów w wyższej Izbie, czyli w sumie 29 głosów elektorskich. Wszystkie te głosy pójdą "na konto" kandydata, który 8 listopada otrzyma najwyższy procent poparcia ze strony mieszkańców stanu. Już teraz wiadomo, że będzie to Hillary Clinton, ponieważ Nowy Jork niezmiennie wspiera kandydatów Partii Demokratycznej.

Reklama

Największe stany zazwyczaj posiadają największą populację. Ogromna obszarowo Kalifornia jest jednocześnie najbardziej zaludniona - prawie 39 mln mieszkańców. Przekłada się to na najwyższą w kraju liczbę głosów elektorskich, bo aż 55. Do kolejnych stanów z najwyższą liczbą głosów należą Teksas (38), Nowy Jork i Floryda (po 29) oraz Pensylwania i Ilinois (po 20). Obszary wiejskie, pomimo dużych rozmiarów, są mało zaludnione, przez co posiadają znacznie niższą liczbę głosów. Alaska, Północna oraz Południowa Dakota, Montana, czy Wyoming posiadają jedynie po 3 głosy elektorskie.

Aby wygrać wyścig o prezydenturę USA, kandydat musi zebrać minimum 270 głosów, czyli bezwzględną większość z 538. Zazwyczaj zwycięstwo w Kolegium pokrywa się ze zwycięstwem w głosowaniu powszechnym. Sytuacja, w której zdobywca większości w głosowaniu powszechnym przegrał w przeliczeniu na głosy elektorskie zdarzyła się tylko cztery razy. Ostatni raz miało to miejsce w roku 2000, kiedy wyniki poparcia dla Ala Gore’a i Georga W. Busha były wręcz niemożliwie bliskie. Chociaż w skali kraju Gore zdobył ponad pół miliona głosów więcej niż Bush (procentowo wygrał 48,4 do 47,9), to dzięki głosom elektorskim Florydy Bush zdobył prezydenturę. Warto pamiętać, że same wybory na Florydzie były wyjątkowo sporne - decyzję o zwycięzcy w tym stanie, i w efekcie w całym kraju, musiał podjąć Sąd Najwyższy.

Kim są elektorzy i kto ich wybiera?

Od końca XIX wieku w 48 stanach panuje zasada, że "zwycięzca bierze wszystko" (wyjątkiem są Maine i Nebraska). Oznacza to, że elektorzy zobowiązują się do oddania wszystkich głosów na kandydata, który zdobył większość poparcia wśród ludności danego stanu, nawet jeśli nie pochodzi on z partii, którą sami popierają. Trzeba podkreślić, że Konstytucja nie pozwala przynależeć do Kolegium nikomu, kto już piastuje oficjalny urząd. Elektorami są więc ludzie "z zewnątrz", jednak mocno związani z konkretną partią, jak na przykład darczyńcy czy aktywiści.

Na kilka miesięcy przed wyborami prezydenckimi, stanowi przedstawiciele Demokratów i Republikanów decydują o składzie Kolegium w swoich ośrodkach. Niektóre stany wybierają elektorów w prawyborach, razem z kandydatem, który weźmie udział w wyścigu o fotel prezydenta. W jeszcze innych elektorzy wybierani są w trakcie stanowych konwencji. Tak robią m.in. Oklahoma, Wirginia i Północna Karolina. Konstytucja gwarantuje wszystkim stanom prawo do samodecydowania w kwestii składu Kolegium.

Niewierni elektorzy i co im grozi?

W dniu wyborów w przeważającej większości stanów karty do głosowania przedstawiają nazwiska kandydatów (Clinton i Trump) biorących udział w wyścigu do Białego Domu, jednak w rzeczywistości głos obywatela oddawany jest na grupę elektorów, którzy zobowiązali się poprzeć swojego kandydata. Ten element systemu głosowania poddawany jest przez niektórych ostrej krytyce. Okazuje się bowiem, że choć decyzją Sądu Najwyższego stany mają prawo wymagać, żeby każdy elektor przed wyborami zobowiązał się głosować zgodnie z polityczną afiliacją, to jednak wyegzekwowanie tego w praktyce jest o wiele trudniejsze. W większości przypadków kara za niesubordynację tzw. "niewiernego elektora" zostaje nałożona już po wyborach i wiąże się zazwyczaj z politycznym ostracyzmem. Żaden stan nie przewiduje w tej sprawie sankcji karnych. Trzeba jednak podkreślić, że sytuacje, w których elektorzy oddają głos na kandydata partii przeciwnej, bądź nie głosują wcale, są bardzo sporadyczne i jednostkowe. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby "niewierni elektorzy' wpłynęli na wynik wyborów.

Choć może się to wydawać dziwne, Kolegium Elektorskie nigdy tak naprawdę nie spotyka się w jednym miejscu. Miesiąc po wyborach członkowie tego wyborczego ciała zjeżdżają się do swoich stanowych stolic i tam oddają głosy zgodnie z decyzją obywateli.

Choć do tej pory zdarzyło się to jedynie dwa razy, to jeśli z jakiegoś powodu żaden z kandydatów nie uzyska niezbędnych 270 głosów elektorskich, prezydenta wybiera wówczas Izba Reprezentantów. Każda delegacja (stan) otrzymuje jeden głos. Kandydat musi uzyskać bezwzględną większość, czyli 26 z 50, żeby zostać prezydentem. Wiceprezydenta wybiera w tej sytuacji Senat.

Co lepsze - Kolegium, czy wybory bezpośrednie?

System elektorski posiada w USA przeciwników, jednak są oni w mniejszości. Kolegium, ze swoją ponad 200-letnią historią, na trwałe zakorzenił się już w umysłach przeciętnych Amerykanów. Głównym czynnikiem, leżącym u podstaw strachu przed wyborami bezpośrednimi (jak na przykład w Polsce) są pieniądze. Okazuje się bowiem, że w kraju, gdzie prawie 220 milionów ludzi ma prawo głosować, druga tura wyborów byłaby zbyt kosztowna i czasochłonna. Kolegium elektorskie, wraz z Izbą Reprezentantów, gwarantują, że prezydent zostanie wybrany w wyznaczonym czasie.

Zwolennicy systemu elektorskiego przypominają, że u podstaw Kolegium leżała potrzeba połączenia skomplikowanych i często sprzecznych interesów stanowych oraz federalnych. Wybór powszechny (głosy obywateli) miał być ważnym, ale jednak tylko częściowym elementem tej skomplikowanej wyborczej konstrukcji. Chodziło o utrzymanie niezależności prezydenta od Kongresu oraz ochronę mniejszych stanów przed kontrolą ze strony dużych i gęsto zaludnionych sąsiadów. Choć wielu przeciwników Kolegium uważa, że system ten promuje dwie główne partie (Republikanów i Demokratów), zamykając drzwi do prezydentury kandydatom niezrzeszonym, zwolennicy systemu postrzegają to jako atut. Według nich Kolegium Elektorskie zapewnia stabilność polityczną, eliminując radykalny politycznie margines (podzieleni w kwestii Trumpa Republikanie mogliby z tym argumentem polemizować).

Zdaniem zwolenników Kolegium, system elektorski wymusza również na kandydacie niezbędną wrażliwość wobec potrzeb mniejszości etnicznych i seksualnych. Dzieje się tak, ponieważ zazwyczaj mieszkają oni w stanach o wysokim odsetku populacji (Kalifornia, Floryda, Nowy Jork), które są kluczowe w systemie elektorskim. Głosy mniejszości mogą przeważyć o zwycięstwie lub porażce w danym stanie, a tym samym w całym wyścigu. Kandydat nie może więc przejść obok nich obojętnie.

Przeciwnicy Kolegium nie pozostają dłużni. System elektorski nazywają "reliktem z czasów Ojców Założycieli". Przestrzegają, że niesubordynacja wśród elektorów, która do tej pory faktycznie nie było większym problemem, w tegorocznej kampanii może się wszystkim odbić czkawką. Coraz głośniej mówi się bowiem o tym, że przy obecnej ogromnej polaryzacji społeczeństwa oraz małej popularności obu kandydatów, kilku elektorów zagroziło, że się wyłamie i nie zagłosuje zgodnie z wolą mieszkańców swojego stanu.

Przypominają również, że system elektorski nie zawsze wiernie oddaje wynik głosowania powszechnego. Zdarza się, że głosy mieszkańców niektórych stanów warte są więcej niż innych. Za przykład podają rok 1988 (prezydentem został wówczas George Bush Senior), gdy suma głosów elektorskich z siedmiu mało zaludnionych stanów była równa głosom Florydy. Różnica polegała jednak na tym, że podczas gdy w siedmiu małych stanach zagłosowało niewiele ponad 3 mln mieszkańców, na Florydzie do urn poszło ich ponad 9 mln. Tym samym głos obywatela Florydy wart był jedną-trzecią głosu obywatela mieszkającego w jednym z mniejszych stanów. Jest to argument, na który zwolennicy systemu elektorskiego nie mają jasnej odpowiedzi.

Na razie nie zanosi się, aby USA dokonało jakichkolwiek zmian w systemie wyborów prezydenckich. Problemy wymienione powyżej przykrywa jeden, zdaniem wszystkich, o wiele bardziej poważny, czyli frekwencja. Średni odsetek głosujących to niewiele ponad 50 procent. Biorąc pod uwagę, że prawo do udziału w głosowaniu ma ponad 200 mln Amerykanów, liczba tych, którzy w ogóle nie idą do urn, sięga prawie 100 mln! Przy niemiłosiernie (tak twierdzą obie strony) długiej kampanii oraz bajońskich sumach (w tym roku łącznie 2 miliardy dolarów) wydawanych na jej realizację, tak niska frekwencja jest porażką obu kandydatów.