Dzięki mediom społecznościowym i telefonom komórkowym cały naród musi wreszcie zmierzyć się z tym, o czym wiedzieli wszyscy, a mówiło niewielu - że czarna część społeczeństwa nadal w zatrważającym zakresie postrzegana jest jako drugorzędna; że brutalność policji wobec Afroamerykanów to efekt płynącego z góry, zinstytucjonalizowanego rasizmu; że, pomimo wielu politycznych obietnic, bieda nadal ma swoje rasowe preferencje.

Reklama

Wielu, w tym ruch "Black Lives Matter", zarzuca Obamie brak stanowczej reakcji na szerzące się przykłady brutalnego traktowania Afroamerykanów. Ciężko powiedzieć, co jeszcze, poza głośnym głosem sprzeciwu, mógł zrobić ktoś, kto od samego początku postrzegany był jako zbyt "czarny" dla białych i zbyt "biały" dla czarnych. Jedno, co teraz wiemy, to to, że przez osiem lat rządy Obamy nie tylko nie scaliły rasowych pęknięć, ale wręcz je pogłębiły. Post-rasowa Ameryka w dobie Obamy okazała się iluzją.

Część elektoratu Republikanów nigdy nie pogodziła się z prezydenturą czarnego Demokraty. Fox News - najpopularniejsza wśród konserwatystów stacja telewizyjna - dawała upust emocjom, które targały rozdygotaną amerykańską prawicą. Wszystko to bez filtrów - im głośniej i bardziej radykalnie, tym lepiej. Nikt nie przewidział, że w pewnym momencie plan "pobudzenia" konserwatywnej bazy wymknie się Republikanom spod kontroli. To właśnie z tego chaosu wyłonił się Donald Trump - przerysowany i radykalny - i pociągnął za sobą tłumy.

Reklama

Muzyka łączy (podobno)

Pomimo wielu niedoskonałości, amerykański show-biznes zdaje się radzić sobie z podziałami lepiej niż amerykańskie społeczeństwo. Ku niezadowoleniu niektórych, w tym znaczącej większości widzów Fox News, ciężką pracą i talentem czarni artyści wywalczyli sobie nie tylko bogactwo, ale przede wszystkim niepodważalną pozycję i status. Wszystko to przy jednoczesnym podkreślaniu tego, skąd pochodzą i co ich ukształtowało. Kultowi artyści hip-hopowi, jak choćby Jay Z czy Kendrick Lamar, na nowo kształtują wizerunek Brooklynu i Compton. Duma z bycia Afroamerykaninem jest widoczna zarówno na ulicy, w trakcie marszów, jak i w muzyce.

Królowa Bey postanawia użądlić

Reklama

Mało który amerykański artysta ewoluował w ostatnim czasie bardziej niż Beyonce. Pochodząca z Teksasu piosenkarka jeszcze do niedawna postrzegana była jako swego rodzaju muzyczny "kompromis" - czarna, jednak na tyle mainstreamowa, by mogły zaakceptować ją białe rzesze słuchaczy. Wszystko zmieniło się w lutym tego roku, gdy podczas największego widowiska sportowego w Ameryce, finału Super Bowl, Beyonce i jej tancerki wystąpiły w strojach wyraźnie nawiązujących do tradycji Czarnych Panter - ruchu politycznego, który w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku walczył o prawa Afroamerykanów.

Przez internet przelały się fale krytyki ze strony niektórych białych widzów, w tym również fanów Beyonce, którzy poczuli się urażeni jej politycznym stanowiskiem. Wiadomo było bowiem, że artystka w ten właśnie sposób postanowiła poprzeć rosnący sprzeciw czarnej społeczności wobec brutalności policji. Dzień wcześniej Beyonce wypuściła nakręcony w Nowym Orleanie teledysk do "Formation". Pełno w nim symbolicznych odniesień - zalane po huraganie Katrina miasto; córka Beyonce z tradycyjnym afro (nawiązanie do prześmiewczych komentarzy na temat wyglądu małej Blue oraz jej ojca, rappera Jaya Z); stroje nawiązujące do ciemnej historii niewolnictwa na Południu; wizerunek Martina Luthera Kinga; i wreszcie mały chłopiec w czarnej bluzie, który tańczy przed uzbrojonym oddziałem policji. W tle widać graffiti: "Przestańcie do nas strzelać".

Dwa miesiące później, przy współpracy z HBO, Beyonce wydała wizualny album, który natychmiast uzyskał status muzycznego arcydzieła. Tym razem nikogo nie zaskoczyły już odniesienia do głębokiego Południa - w świetle osobistej tragedii Beyonce zrobiła to, co robi najlepiej - złożyła muzyczny hołd swoim przodkom, wskakując jednocześnie na artystyczny pułap, który dla większości muzyków jest nieosiągalny. "Rolling Stone", oceniając "Lemonade" na 5 gwiazdek, napisał: Dobrze wiedzieć, że wśród nas są jeszcze giganci (nawiązując do smutnej informacji o nagłej śmierci Prince’a).

Country to też ja!

W środę Beyonce ponownie poruszyła publiczność. Jedni poderwali się do tańca, inni do Twittera. Artystka wzięła bowiem udział w jubileuszowej ceremonii rozdania nagród Stowarzyszenia Muzyki Country (CMA) w Nashville. Razem z kultowym zespołem The Dixie Chicks zaśpiewała "Daddy Lessons" - utwór z "Lemonade", który brzmieniem nawiązuje do tradycji eklektycznej americany. Sześciominutowy występ artystki okazał się swoistą lekcją tego, czym jest country - muzycznym dzieckiem bluegrass, bluesa i jazzu. "Beyonce i Dixie Chicks rozniosły scenę na strzępy!" - brzmiały nagłówki na drugi dzień.

Można było przewidzieć, że nie wszystkim spodoba się ten muzyczny eksperyment. CMA to impreza przeważająco biała i kojarzona z konserwatywną Ameryką. Choć większość artystów country uosabia to, co w muzyce najlepsze, czerpiąc garściami z różnych gatunków i zacierając muzyczne granice, to już sam przemysł i odbiorcy - nie zawsze. Wielu fanów country to ci sami ludzie, którzy chcą muru na granicy z Meksykiem i za kilka dni zagłosują na Donalda Trumpa. Tweetując w trakcie występu, nazywali Beyonce śmieciem i tą, co nienawidzi policji.

Najwidoczniej zapomnieli lub po prostu nigdy nie wiedzieli, że ich ukochane country ma czarne korzenie. Pracownicy plantacji w latach dwudziestych ubiegłego wieku w swoich domach grali bluesa. Grając dla białej publiczności, zmieniali trochę repertuar, dorzucając elementy muzyki popularnej i ballad opartych na ludowej tradycji. To w efekcie doprowadziło do ukształtowania się gatunku bluegrass i swing, które później przyczyniły się do powstania muzyki country. Nawet banjo, klasyczny instrument tego gatunku, sięga korzeniami do tzw. akonting - trzystrunowego instrumentu z zachodniej części Afryki. Fakt, że country utożsamiane jest obecnie z białymi muzykami, to bezpośrednie następstwo rozwoju przemysłu muzycznego, który skorzystał z umiejętności Afroamerykanów nie tylko w sensie artystycznym, ale przede wszystkim finansowym, przejmując nad nim całkowitą kontrolę.

Czarne owce w rodzinie

Kontrowersje wokół występu nie dotyczyły tylko Beyonce. The Dixie Chicks, z którymi artystka zaśpiewała, to renegatki muzyki country. Fakt, że pojawiły się na scenie, i to obok czarnej gwiazdy R&B, musiały wielu przyprawić o palpitacje serca.

Chłodne relacje między The Dixie Chicks i resztą establishmentu muzyki country zaczęły się w 2003 roku, gdy liderka grupy, Natalie Maines, głośno skrytykowała politykę ówczesnego prezydenta, George'a W. Busha. Po podjęciu przez administrację decyzji o inwazji na Irak artystka powiedziała, że jest jej wstyd za własny kraj. Wśród przeważająco konserwatywnej rzeszy fanów country był to grzech wręcz niewybaczalny. Obok umiejętności muzycznych, polityczna lojalność wobec Partii Republikańskiej to w przemyśle country fundament. Stacje radiowe przestały grać ich utwory; nominacje do nagród przemysłu stały się odległym wspomnieniem. The Dixie Chicks zostały zepchnięte na muzyczny margines.

Teraz, po ponad dziesięciu latach, wróciły, i to z hukiem. Na występ z Beyonce złożyło się kilka czynników. Jej "Lemonade" artystki określiły mianem arcydzieła, dodając "Daddy Lessons" do swojego repertuaru. W trakcie jednego z koncertów, zapowiadając utwór, Maines stwierdziła, że decyzja Beyonce o przekuciu głośnej zdrady męża w artystyczny sukces to coś, co sama z pewnością by zrobiła. Ich muzyczna kolaboracja ziściła się między innymi właśnie z poczucia kobiecej solidarności.

Nie zadzieraj, kotku, z kobietami z Teksasu

Obok walorów muzycznych w występie Dixie Chicks i Beyonce porywa również świadomość, że obserwujemy współpracę kobiet, które złamały dotychczasowe reguły gry. W show-biznesie zdominowanym przez mężczyzn Beyonce wywalczyła sobie status ikony - każdy jej występ (ostatnimi czasy nasączony symbolicznymi odniesieniami) wzbudza gorące reakcje. Artystyczna niezależność (Beyonce założyła własną firmę produkcyjną Parkwood Entertainment) pozwala jej na muzyczno-wizualne eksperymenty, za które tak kochają ją krytycy. The Dixie Chicks, swego czasu królowe country, wykazały się natomiast ogromną odwagą cywilną. W politycznie jednolitym środowisku muzyki country głośny sprzeciw wobec "patriotycznej" wojny był czynem chwalebnym, ale też jednoznacznym z muzycznym samobójstwem. The Dixie Chicks, w imię wyższych racji, skazały się na artystyczną banicję. Teraz artystki ponownie są na językach wszystkich i znów nie kryją swoich poglądów, ostro krytykując Donalda Trumpa. I choć istnieje ryzyko, że środowisko country wyciągnie konsekwencje, z pewnością nie grozi im już muzyczny margines. Występ z Beyonce już przeszedł do historii. Współczesna muzyka country już nigdy nie będzie taka sama.