Do aresztów trafiło kilku współpracowników Biełsatu, resort edukacji szykuje przepisy rusyfikujące polskie szkoły, a prezydent Alaksandr Łukaszenka oskarżył Warszawę o finansowanie prowokacji z użyciem broni palnej.
Łukaszenka gościł wczoraj w mohylewskim przedsiębiorstwie meblarskim. Jeden z robotników zadał mu pytanie – jak relacjonuje służba prasowa prezydenta – o „przyczyny aktywizacji w ostatnim czasie tzw. piątej kolumny i różnych struktur opozycyjnych”. – Kilka godzin temu zatrzymaliśmy kilkudziesięciu bojowników, którzy przygotowywali prowokacje z użyciem broni. Pieniądze szły do nas przez Polskę i Litwę – dowodził Łukaszenka. Prezydent utrzymuje, że zatrzymani na białoruskiej granicy prowokatorzy próbowali wwieźć do kraju pistolety, karabiny i granaty.
Jego słowa korespondują z ostatnimi tezami białoruskiej propagandy, łączącej Białorusinów protestujących przeciw tzw. podatkowi od darmozjadów, nakładanemu na osoby niewykazujące dochodu, z anarchistami i ludźmi z doświadczeniem bojowym z Donbasu, którzy mieliby szykować na Białorusi zamieszki. Szef telewizji państwowej Hienadź Dawydźka określił manifestantów mianem karaluchów. A milicja, początkowo biernie przyglądająca się protestom, zaczęła zatrzymywać ich uczestników. – To najpoważniejszy kryzys od 2010 r. Reakcja Łukaszenki jest podobna jak wówczas – wskazywanie wroga zewnętrznego – mówi DGP poseł PO Robert Tyszkiewicz, przewodniczący parlamentarnego zespołu ds. Białorusi.
Reklama
Centrum obrony praw człowieka Wiosna wylicza 247 osób, które trafiły do aresztów, otrzymały grzywny lub zostały poddane innym formom represji. Wśród nich znaleźli się współpracujący z nadającym z Warszawy Biełsatem dziennikarze. I tak np. Kaciaryna Andrejewa ma zapłacić grzywnę w wysokości 690 rubli (1460 zł), Łarysie Szczyrakowej milicja groziła odebraniem 10-letniego syna, a Dzmitryj Harbunou dostał 15 dni aresztu. Znam i doceniam rolę Biełsatu. Liczę, że MSZ RP uda się rychło wyjaśnić sprawę tych skandalicznych zatrzymań – napisał na Twitterze marszałek Senatu Stanisław Karczewski.
Reklama
Niepokojące są też plany nowelizacji kodeksu o edukacji, grożące rusyfikacją polskich szkół średnich. Dziś takie placówki istnieją w Grodnie i Wołkowysku. Nad zmianami pracuje resort edukacji. Projekt przewiduje, że w szkołach dla mniejszości narodowych pięć przedmiotów – człowiek i świat, geografia, historia Białorusi, historia świata i wiedza o społeczeństwie – będzie wykładanych w jednym z języków państwowych, czyli w praktyce po rosyjsku. Ten spis przedmiotów mógłby zostać rozszerzony na mocy decyzji lokalnych władz. Rusyfikacja obu szkół byłaby ogromnym ciosem dla mniejszości.
Oficjalne dane mówią, że na Białorusi mieszka 295 tys. Polaków. Według spisu z 2009 r. jedynie 1,3 proc. z nich rozmawia w domu po polsku. Reszta jest rosyjsko- (51 proc.) lub białoruskojęzyczna (41 proc.). Ta dramatyczna sytuacja to efekt braku polskich szkół w czasach ZSRR (ostatnią zlikwidowano w 1949 r.). – Zwracamy się do prezydenta, by jako gwarant konstytucji podjął starania, aby polskie szkoły na Białorusi nie zostały zlikwidowane – mówiła przewodnicząca ZPB Andżelika Borys. – Gdy upadają standardy demokratyczne na Białorusi, rykoszetem dostaje mniejszość polska. Jak na ironię niedawno polskie MSZ chwaliło się podpisaniem nowej umowy edukacyjnej z Białorusią – dodaje Robert Tyszkiewicz.
Dla Łukaszenki priorytetem jest stabilność systemu politycznego. Gdy protesty przeciwko podatkowi od darmozjadów rozlały się po całym kraju, władze wzmogły represje, nie zważając na możliwe skutki dla odwilży w relacjach z Zachodem. – Ostrzegaliśmy rząd przed naiwnym charakterem zbliżenia z Łukaszenką. Oczekuję, że rząd dokona korekty kursu – mówi Tyszkiewicz. Równolegle Mińsk kontynuuje rozmowy z Moskwą o łagodzeniu dwustronnego konfliktu. Wczoraj Rosję odwiedził wicepremier Uładzimir Siamaszka, by rozmawiać o rozwiązaniu sporów energetycznych.

Niepokoją plany rusyfikacji polskich szkół w Grodnie i Wołkowysku