Z całą pewnością nie tak wyobrażano sobie na Kremlu pierwsze spotkanie z przedstawicielem administracji Donalda Trumpa. Rex Tillerson, z którym Rosja chciała budować zręby nowego ładu światowego, przyjechał wczoraj z wizytą do Moskwy, mówiąc o jej odpowiedzialności za zbrodnie w Syrii i wzywając do zacieśniania sankcji.
Tillerson był najbardziej kontrowersyjną z nominacji Trumpa. Wieloletni prezes koncernu naftowego ExxonMobil nie dość, że nie miał żadnego doświadczenia w polityce – co w przypadku szefa dyplomacji jest sporym obciążeniem – to jeszcze przez wezwania do zniesienia sankcji gospodarczych był postrzegany jako reprezentant interesów Moskwy. W 2013 r. otrzymał nawet z rąk Władimira Putina Order Przyjaźni – najwyższe odznaczenie, którym Rosja może uhonorować cudzoziemców.
Tymczasem sekretarz stanu, jak na razie, w ogóle nie potwierdza tych obaw. Wprawdzie był krytykowany za zbytnią pasywność i pozostawanie w cieniu Jareda Kushnera, prezydenckiego doradcy i zięcia w jednej osobie, ale nie powiedział ani nie zrobił dotychczas niczego, co można by uznać za prorosyjskie.
Reklama
– To, czy Rosja była w to zamieszana, czy była po prostu niekompetentna, czy też została przechytrzona przez reżim Baszara al-Asada, jest pytaniem do Rosjan. Ale jest jasne, że nie wywiązała się ze swoich zobowiązań wobec wspólnoty międzynarodowej – powiedział w niedzielę Tillerson w stacji CBS, obwiniając Moskwę za to, że syryjskie arsenały broni chemicznej nie zostały zniszczone, jak ustalono. Na dodatek na wczorajszym spotkaniu ministrów spraw zagranicznych G7 w Lucce we Włoszech był najbardziej skłonny do poparcia brytyjskiej propozycji sankcji w związku z użyciem broni chemicznej w Syrii. O tym, że Rosjanie mieli zupełnie inne oczekiwania w stosunku do Tillersona, najlepiej świadczy to, że w planie jego wizyty nie było spotkania z Putinem, choć jego poprzednik John Kerry był regularnie przyjmowany przez rosyjskiego prezydenta. – Nie informowaliśmy o żadnym takim spotkaniu i na chwilę obecną w prezydenckich planach nie ma spotkania z Tillersonem – oświadczył rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow.
Reklama
Jeśli Rosja liczyła, że zawrze z Ameryką Donalda Trumpa jakieś szerokie porozumienie, które w zamian za pomoc w walce z terroryzmem pozwoliłoby znieść nałożone po aneksji Krymu zachodnie sankcje gospodarcze, a przy okazji uznawałoby jej mocarstwową pozycję i strefy wpływów (a o czymś takim spekulowano po wyborze nowojorskiego miliardera i tuż po objęciu przez niego władzy), to na chwilę obecną nie ma żadnych przesłanek wskazujących, by tak miało być. Niezależnie od motywów, którymi kierował się Trump, wydając rozkaz wystrzelenia pocisków na bazę lotniczą syryjskiego reżimu, ewidentnie jest to sprzeczne z interesami Rosji. Tak samo jak jego groźby, że Stany Zjednoczone w razie konieczności same rozwiążą problem północnokoreańskiego programu nuklearnego i dopuszczają tu wszystkie opcje czy zapowiedzi znaczącego zwiększenia wydatków na obronność. Stany Zjednoczone zaczęły – podobnie jak Rosja – kierować się własnymi interesami, a ponieważ są one radykalnie sprzeczne, sytuacja bardziej zmierza w kierunku konfrontacji niż budowania nowego światowego ładu. Nie stało się to zresztą dopiero w momencie amerykańskiego nalotu na bazę w Szajrat. – Rosjanie już wcześniej zaczęli zmieniać swe oczekiwania w stosunku do Trumpa. Byłem w Moskwie tydzień temu i odniosłem wrażenie, że już wtedy brano zapewnienia Trumpa o chęci nawiązania dobrych stosunków z prezydentem Putinem z przymrużeniem oka – mówi w rozmowie z RMF Ian Bond z londyńskiego think tanku Centre for European Reform.
Nie można jednak wykluczyć takiego scenariusza, że pokazywana przez Waszyngton większa asertywność w polityce międzynarodowej jest podbijaniem stawki negocjacyjnej i ekipa Trumpa wcale nie zrezygnowała z jakiegoś układu z Rosją, tylko chce zapewnić sobie lepszą pozycję wyjściową. Obecna administracja amerykańska najwyraźniej rozumie, że polityka ustępstw czy obawy przed drażnieniem Rosji są na Kremlu poczytywane za objaw słabości Zachodu i tylko zachęcają ją do dalszych działań, zatem jedynym sposobem jest rozmawianie z pozycji siły. Wzajemne podbijanie stawki grozi jednak tym, że sytuacja może się wymknąć spod kontroli.
– To, co Ameryka zrobiła, dokonując agresji na Syrię, jest przekroczeniem czerwonej linii. Od teraz będziemy odpowiadać każdemu agresorowi na każde przekroczenie czerwonej linii, a Ameryka dobrze zna naszą możliwość odpowiedzi – napisało w oświadczeniu połączone dowództwo syryjskich sił rządowych oraz ich rosyjskich i irańskich sojuszników, co jednoznacznie zabrzmiało jak groźba.
Biorąc pod uwagę powyższe ostrzeżenie oraz zerwanie przez Rosjan gorącej linii telefonicznej, która zapobiegała przypadkowemu zderzeniu samolotów czy ostrzałowi, ryzyko, że na terenie Syrii dojdzie do bezpośredniej konfrontacji zbrojnej między wojskami obu stron, staje się realne. Kluczowym pytaniem jest w tym momencie to, czy przerodzi się ona w większy konflikt. Bardziej prawdopodobne jest to, iż ograniczony on będzie do terytorium Syrii, ewentualnie także Iraku. W czasie zimnej wojny kilka razy wojska amerykańskie i sowieckie zaangażowane były po przeciwnych stronach peryferyjnych konfliktów, ale nie doprowadziło to do wybuchu trzeciej wojny światowej (w której zapewne użyta byłaby broń nuklearna). Przy całej nieprzewidywalności i nieustępliwości zarówno Donalda Trumpa, jak i Władimira Putina, mają oni na tyle instynktu samozachowawczego, by zdawać sobie sprawę, że w przypadku otwartej konfrontacji poza peryferiami przegrane będą obie strony. A przynajmniej pozostaje mieć nadzieję, że instynkt ten faktycznie mają.