W spotkaniu wzięły udział cztery polskie matki z różnych rejonów Niemiec, którym Jugendamt zabrał łącznie dziewięcioro dzieci.

Prezes Polskiego Stowarzyszenia Rodzice Przeciw Dyskryminacji Dzieci w Niemczech Wojciech Pomorski mówił dziennikarzom, że "traktat polsko-niemiecki powinien zostać wypowiedziany, ponieważ nierespektowane są prawa polskich obywateli mieszkających w Niemczech".

Reklama

- Wielkie nadzieje pokładamy w rządzie Beaty Szydło, a także w ministrze spraw zagranicznych Witoldzie Waszczykowskim, ministrze sprawiedliwości Zbigniewie Ziobrze i wszystkich, którzy biorą odpowiedzialność za nasz naród. Za poprzednich rządów powiedziano nam, że zakłócamy relacje polsko-niemieckie. Jesteśmy Polakami. Pomóżcie nam teraz - apelował Pomorski.

"Zabrali mi dzieci, bo nie znam niemieckiego"

- Jugendamt zarzucił mi, że jestem niezaradną matką, bo nie znam niemieckiego - powiedziała Aleksandra Urbanik, której w maju br. niemiecka organizacja odebrała dwóch synów. Jak wyjaśniła, zabranie 2-letniego Natana i 8-letniego Konrada tłumaczono zbytnią ruchliwością i agresją u dzieci. - Zarzucono mi chorobę psychiczną. Teraz chcą mi zabrać prawa rodzicielskie. Od miesiąca nie widziałam swoich dzieci - wyznała.

Reklama

Weronice Drozdowskiej, mieszkającej na co dzień w Lubece, Jugendamt odebrał w kwietniu br. piątkę dzieci w wieku: 2, 5, 7, 10 i 12 lat.

- Zabrali dzieci ze szkoły, przedszkola i domu, mówiąc że są maltretowane i bite. Zarzucono mi i mojemu mężowi, że jesteśmy alkoholikami. Rozdzielili rodzeństwo. W dniu, w którym to się stało, nasz najstarszy, 26-letni syn Łukasz popełnił samobójstwo - mówiła przez łzy kobieta.

Reklama

Marzena Kosińska z Berlina walczy o powrót do domu 5-letniego syna Eryka. - Sąsiad pod wpływem narkotyków rzucił się do mnie do bicia i to zdarzenie stało się przyczyną tego, że zabrali mi dziecko. Zarzucono mi alkoholizm i chorobę psychiczną. Po pięciu miesiącach od tych zdarzeń zmarł na zawał serca jego ojciec - opowiedziała. Eryk, przebywający od przeszło 2 lat w niemieckiej rodzinie zastępczej, mówi wyłącznie w języku niemieckim.

- Chcę głośno mówić o naszym dramacie. Jugendamt zarabia na nas, gdyż otrzymuje minimum 190 € dziennie za dziecko plus inne dodatki. Przeżywamy dramat. Bardzo tęsknię za moim synkiem i postawię cały świat, aby go odzyskać - podkreśliła Kosińska.

"Dokumenty nielogiczne i nic nie warte"

Wiceprzewodniczący stowarzyszenia Uwe Kirchhoff powiedział, że w swej działalności zetknął się nie raz z przypadkami manipulowania rodzicami i dziećmi przez Jugendamty, a nawet z przypadkami "jawnego rasizmu".

- To nie znaczy, że wszystkie niemieckie Jugendamty pracują źle, zdarzają się jednak tragiczne przypadki, a czasami urzędnicy sięgają po radykalne metody - wyjaśnił Kirchhoff, który przez ponad 12 lat sam pracował w urzędach do spraw dzieci i młodzieży. Jak twierdzi, zrezygnował z tej pracy z powodów etycznych.

Odnosząc się do konkretnych spraw czterech Polek uczestniczących w spotkaniu, Kirchhoff zarzucił niemieckim urzędnikom niekompetencję i brak neutralności, również światopoglądowej i wyznaniowej. Psycholodzy, których proszono o opinie, nie byli jego zdaniem dyplomowanymi psychologami, tłumacze, z których usług korzystały Jugendamty, nie mieli odpowiednich kwalifikacji.

- 90 proc. dokumentów, które produkują Jugendamty, jest nielogiczne i nic nie warte - podkreślił. - Osoby pochodzące z Polski, nawet jeśli mają niemiecki paszport, są przez urzędników traktowane jak Polacy, a więc dyskryminowane - ocenił. Szczególnie ostro skrytykował przypadki zakazywania porozumiewania się rodziców z odebranym im dzieckiem po polsku.

Interesy ekonomiczne

Zdaniem wiceprzewodniczącego stowarzyszenia Jugendamty kierują się w swojej działalności "w sposób dominujący" interesami ekonomicznymi. Jak zaznaczył, koszty miesięcznej opieki nad odebranym dzieckiem szacowane są na 12 tys. euro. Współpracujące z Jugendamtami firmy oferujące opiekę zarabiają krocie - uważa Kirchhoff.

Kirchhoff powiedział PAP, że znaczna część przepisów dotyczących działalności Jugendamtów pochodzi z lat 30. ubiegłego stulecia, czyli czasów III Rzeszy. - Trudno dziwić się rodzicom, że w ferworze walki o dziecko mówią o nazistowskich przepisach - zauważył. Kirchhoff zaznaczył, że konflikty o dzieci między Jugendamtami a rodzicami nie są sprawą wyłącznie polsko-niemiecką. W ubiegłym roku doszło do 78 tys. przypadków przejęcia przez instytucje państwowe opieki nad dziećmi. Większość przypadków dotyczyła rodzin niemieckich.

Komisja petycji Parlamentu Europejskiego przyjęła kilka lat temu krytyczny raport w sprawie Jugendamtów. Komisja badała skargi rodziców z różnych państw UE, którzy zarzucali Jugendamtom utrudnianie lub wręcz uniemożliwianie im kontaktu z dzieckiem w przypadkach, gdy sąd orzekł dostęp rodzicielski pod nadzorem.

W Polsce głośne były sprawy rozwiedzionych Polaków mieszkających w Niemczech, którzy skarżyli się, że niemieckie instytucje uniemożliwiały im posługiwanie się językiem polskim w czasie nadzorowanych spotkań z dziećmi. Podobne problemy zgłaszali też rodzice z Francji i Włoch.

Jugendamty powstały w latach 20. XX wieku jako instytucja opiekująca się trudną młodzieżą, zdeprawowaną w wyniku wojny. Po dojściu do władzy w 1933 roku naziści włączyli sieć tych placówek do swojego systemu wychowawczego. Obecnie działalność urzędów do spraw młodzieży znajduje się w gestii niemieckich krajów związkowych (landów).

W przypadkach zaniedbania dzieci przez opiekunów lub znęcania się nad nimi, nierzadko Jugendamty krytykowane są za opieszałość i brak zdecydowania; z drugiej strony zarzuca się im ingerowanie w życie rodzin i naruszanie prywatności.

Z Berlina Marta Zabłocka i Jacek Lepiarz