Michel Barnier jest dzisiaj kluczową postacią w rozmowach na temat brexitu. Z ramienia Komisji Europejskiej reprezentuje Wspólnotę w rozmowach z Londynem na temat warunków wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Ten francuski polityk bywa nieprzejednany w negocjacjach, za co jeden z brytyjskich tabloidów nazwał go „okrutnikiem”.

Reklama
Jego szanse na objęcie jednego z kluczowych stanowisk w Brukseli wzrosły, gdy obecny szef KE Jean-Claude Juncker - kolega Barniera z Europejskiej Partii Ludowej - wykluczył możliwość ubiegania się o ponowny wybór. W jednym z wywiadów przyznał, że jest zmęczony ciągłym obwinianiem Brukseli za błędy popełniane przez państwa członkowskie. Obecnego przewodniczącego Komisji martwi też - jak wielokrotnie podkreślał - mało przejrzysty sposób podejmowania decyzji w Unii.
Z tego powodu Juncker jest też jednym z najzagorzalszych obrońców idei głównych kandydatów. Chodzi o to, by przewodniczącym Komisji został kandydat zwycięskiej partii europejskiej, którego ta wskazała jeszcze przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Juncker mówił, że jest to maleńka cząstka w postępie demokratycznym.
Zgodnie z mechanizmem głównych kandydatów szefem KE w 2014 r. został wybrany sam Juncker i gdyby procedura ta się utrzymała, to Barnier, chcąc objąć schedę po Junckerze, musiałby zostać wskazany jako kandydat przez Europejską Partię Ludową jeszcze przed eurowyborami w 2019 r. W przypadku zwycięstwa EPL - która ma największą liczbę europosłów w PE nieprzerwanie od blisko 20 lat - przejąłby stery Komisji Europejskiej.
Juncker zdaje sobie jednak sprawę, że przeciwko tej procedurze opowiada się "większość" unijnych liderów w Radzie Europejskiej, którzy chcieliby mieć głos przesądzający w tej kwestii. Przeciwna takiemu rozwiązaniu jest Polska. Sztywne zastosowanie tej koncepcji mogłoby utrudniać realizację założenia równowagi geograficznej w nominacjach na główne stanowiska w UE – mówi DGP wiceszef MSZ Konrad Szymański. W jego ocenie potrzeba tu bardziej kompromisowego stanowiska Parlamentu Europejskiego i paneuropejskich partii politycznych.
Reklama
Europarlament zajął w tej kwestii twarde stanowisko. Przed dwoma tygodniami ostrzegł, że "jest gotów" odrzucić pretendentów do stanowiska szefa KE, którzy nie byliby zgłoszeni jako główni kandydaci przez europejskie partie polityczne. Problem polega na tym, że przed czterema laty nie sformalizowano w żaden sposób procedury głównych kandydatów i dzisiaj jej obrońcy mogą powoływać się jedynie na dobry zwyczaj.
Sprawa nabrała znaczenia i będzie jednym z głównych tematów nieformalnego szczytu liderów 27 państw członkowskich w ten piątek. Za mechanizmem opowiedział się premier Irlandii, ale jest on w mniejszości. Oponentem jest prezydent Francji Emmanuel Macron, który znajdzie w tej kwestii sojuszników wśród krajów Europy Środkowej. Oprócz Polski można spodziewać się sprzeciwu Węgier, Słowacji, Czech czy Litwy. Zwolenniczką rozwiązania przed czterema laty nie była też kanclerz Niemiec Angela Merkel.