Jack Barsky urodził się we wschodnich Niemczech jako Albrecht Dittrich. Nowe nazwisko było częścią tożsamości, jaką stworzyło dla niego KGB, gdy młody naukowiec - chemik zgodził się zostać szpiegiem. W roku 1978 przyjechał do USA, by zostać uśpionym agentem. Z czasem Barsky rozpoczął współpracę z FBI i dostarczył cennych informacji na temat metod działania rosyjskiego wywiadu.

Reklama

W środę prezentował w Warszawie swą książkę "W głębokiej konspiracji. Tajne życie i labirynt lojalności szpiega KGB w Ameryce", w której przedstawia swoją drogę od dzieciństwa w domu zadeklarowanego marksisty, przez ewolucję poglądów w USA, po współpracę z tamtejszym kontrwywiadem.

W przekonaniu, że Barsky został zdemaskowany przez kontrwywiad USA, w 1988 roku KGB nakazało mu wyjechać z Ameryki i zagroziło śmiercią, jeśli nie wykona rozkazu.

Pytany o to, czy w związku z tym i po ataku na Skripala nie obawia się o swoje życie, Barsky odparł: - Byłbym niemądry, gdybym się tym nie martwił, ponieważ ktoś, kto żył tak jak ja, jest prawdopodobnie narażony (na takie niebezpieczeństwo). Ale ponieważ trzy lata temu stałem się postacią publiczną, mój wywiad w programie "60 minutes" (sieci CBS) obejrzało około 50 mln widzów (...) Więc może ryzyko niejako przeszło koło mnie, a z drugiej strony jest to sprawa już zadawniona. Więc jak mówiłem - muszę być ostrożny, rozważny - ale gdybym miał przeżyć resztę życia w strachu, to takie życie nie miałoby sensu.

Reklama

Barsky opowiedział w wywiadzie dla CBS o życiu uśpionego szpiega KGB w Ameryce. Od tego czasu często komentuje sprawy związane z działalnością wywiadów, a ostatnio ingerencją Rosjan w wybory w USA.

Na pytanie o to, dlaczego Rosjanie ingerowali w amerykańskie wybory odpowiada: - W tym nie ma nic nowego. To się nazywa stosowaniem "aktywnych środków", zainicjowało to KGB, a celem było powodowanie chaosu, buntu, rozłamów. (...) To było najważniejsze dla (Rosjan), i wiemy, że dezinformację wrzucali do internetu przeznaczając ją dla prawicy, jak i lewicy. Chcieli w USA zasiać nonsens, chaos i wewnętrzne niesnaski.

W dawnych czasach KGB używało "aktywnych środków" posługując się przede wszystkim prasą. Rozsiewali jakieś fałszywe informacje, i nie tylko, w lewicowych, ale szanowanych gazetach, gdzie mieli przyjaznych ludzi i nagle wychodziło na jaw na przykład to, że J. Edgar Hoover był transwestytą. Teraz jest to łatwiejsze, bo istnieje internet. Nie sądzę nawet, by w rosyjskich służbach specjalnych był teraz jakiś departament zajmujący się tym; oni zatrudniają zewnętrznych ludzi - hakerów, trolli, którzy bawią się tym w najlepsze, niekoniecznie ze względów politycznych

Reklama

Komentując zarzuty o współpracę ludzi z otoczenia Trumpa z przedstawicielami Kremla, mówi, że nie sądzi, by było to świadomym współdziałaniem; uważa, że postępowanie ludzi Trumpa "to jest amatorskie zajmowanie się polityką, i że jest to przerażające".

Zastrzega jednak, że nie sądzi, by Trump świadomie zrobił "tak niemądre rzeczy, by pomóc Rosjanom".

- Na pewno zrobił wiele głupot, na przykład mianował jednym z głównych doradców (swego zięcia) Jareda Kushnera, który ma w życiorysie tylko to, że był deweloperem i nie ma pojęcia, co się dzieje, a który prowadził rozmowy z (ambasadorem Rosji w USA Siergiejem) Kislakiem, najprawdopodobniej niegdysiejszym agentem KGB - podkreśla Barsky.

- Trump powinien zareagować w sposób zdecydowany, by dowieść (że nie współpracował z Rosjanami), czego z jednej strony nie robi, a z drugiej decyduje się na wydalenie rosyjskich dyplomatów. Sądzę, że on po prostu błądzi po omacku i niestety nie słucha doświadczonych doradców - komentuje.

Odnosząc się do doniesień amerykańskiego magazynu "Atlantic" o tym, że międzynarodowa gra szpiegów nabrała impetu, a wywiad rosyjski jest teraz równie aktywny, jak w latach zimnej wojny Barsky mówi: - Nie mam już bezpośredniej wiedzy na te tematy, jestem już tylko osobą prywatną, ale mam wciąż pewne kontakty i sądzę, że coś jest na rzeczy. Nie ma wątpliwości, że intensywność działań na tym polu wzrosła. Coś się dzieje.

Zastrzega wprawdzie, że "(Władimir) Putin nie jest maniakiem z instynktem samobójczym", ale podkreśla, że "Rosja stała się agresywnie ekspansjonistyczna".

"Putin chce wybudować dla siebie pomnik, pomnik kogoś, kto odbudował rosyjskie imperium (...). Sądzę, że gdy Putin zaanektował Krym, nasza odpowiedź była dość słaba - odpowiedź (prezydenta Baracka) Obamy. To było, moim zdaniem, czymś znacznie ważniejszym niż otrucie (Skripala). Na ten temat wciąż nie wiemy nic na pewno, ale wiemy, że Putin zajął Krym i zrobił to bezkarnie" - kontynuuje.

- Teraz jednak nie ma takiego polityka jak Ronald Reagan, który potrafił pokazać Rosjanom spokojną siłę. Nie był kimś takim jak Trump, ani kimś takim jak Obama. To on nazwał Związek Radziecki "imperium zła" i ja wiem, bo wtedy byłem jeszcze w KGB, wiem, że Sowieci bali się tego faceta. Bardzo się go bali - dodaje.

Na pytanie o to, kim się czuje po latach pracy dla radzieckiego wywiadu i wielu latach w USA, odpowiada: - Na pewno jestem w większym stopniu Amerykaninem niż Niemcem, choć tej niemieckiej części nie mogę zaprzeczyć. W głębi czuję się jednak Amerykaninem i powiem dlaczego - to jedno słowo - wolność. Bo we wschodnich Niemczech było gorzej (niż w Polsce), tam trzeba się było rejestrować, nawet składając komuś wizytę, w tak zwanej książce domu.

Pytany o to, co przesądziło o podjęciu pracy dla wywiadu, wyjaśnia: - Niechęć do rutyny, nie mogę jej znieść. Zamiłowanie do przygody, ryzyka, robienia rzeczy niemożliwych. (...) Ja - dosłownie - podejmuję ryzyko w stopniu, który graniczy z głupotą. Nie zastanawiając się. I nadal to robię. Mam szczęście, że to przeżyłem, bo robiłem wiele rzeczy niemądrych. Powiem coś, czego nie napisałem w książce, bo było to tak głupie - pewnego razu przemyciłem marihuanę do Niemiec - jaki agent działający pod przykrywką zrobiłby coś takiego?