Najpierw był krótki film, nagrany zapewne telefonem komórkowym. „Osiemset” – słychać głos prowadzącego aukcję. „Dziewięćset, tysiąc, tysiąc sto... Tysiąc dwieście! Sprzedany!” – triumfalnie ogłosił mężczyzna, którego ręka pojawia się na moment w kadrze, oparta na ramieniu młodego Nigeryjczyka, który właśnie zmienił „właściciela”. 1200 libijskich dinarów – równowartość ok. 800 dol. – to dobra cena za „młodego chłopca do pracy w polu”.
Tropem kontrowersyjnego wideo poszli reporterzy stacji CNN, którzy wybrali się do Libii, by szukać handlarzy żywym towarem. Okazało się to łatwiejsze, niż ktokolwiek przypuszczał. Już wkrótce ekipa z ukrytymi kamerami uczestniczyła w błyskawicznie przeprowadzonej aukcji w usytuowanym na dalekich przedmieściach Trypolisu domu. Pod młotek trafiło tam około tuzina mężczyzn. – Ktoś potrzebuje kopacza? To jest kopacz: duży, silny facet. Będzie kopać – zapewniał ubrany w quasi-wojskowy mundur handlarz. „Towar zszedł” w ciągu kilku minut, może dlatego, że niewolnicy byli sprzedawani za pół ceny – wystarczało raptem 400 dol., żeby zabrać ze sobą przybysza z głębi Czarnego Lądu.
Reklama
Ten handel odbywa się wzdłuż całej zachodniej granicy Libii – z Tunezją i Algierią. Zarówno w dużych miastach, jak Zuwara, Sabrata czy Gadamesz, jak i w mniejszych – z punktu widzenia handlarzy nawet lepszych, bo i mniej świadków – Garyan, Kabaw, Alzintan. Ośrodkiem współczesnego handlu ludźmi jest też prawdopodobnie główny ośrodek saharyjskiego regionu Fezzan – miasto Sabha.
Reklama
Zarówno libijscy oficjele, jak i przedstawiciele organizacji międzynarodowych, które próbują działać w Libii, mogą jedynie bezradnie rozkładać ręce. – Sytuacja jest ciężka – przyznał w specjalnym oświadczeniu, będącym odpowiedzią na materiał CNN, szef działu operacji i sytuacji nadzwyczajnych w Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji Mohammed Abdiker. – Niektóre doniesienia są przerażające, a ostatnie informacje o „rynkach niewolników” można jedynie dodać do długiej listy wstrząsających wydarzeń – kwitował.

Generał i jego szef

Nalana twarz z wąskimi oczami, byczy kark i czupryna krótkich, sztywnych włosów, zwalista, dwumetrowa sylwetka – to portret pamięciowy Ermiasa Ghermaya sporządzony kilka lat temu przez zachodnie służby śledcze, które w apogeum kryzysu imigracyjnego u południowych wrót Europy zainteresowały się tym, kto pcha dziesiątki tysięcy uciekinierów z Czarnego Lądu na przeciekające łajby. Ghermay oraz jego wspólnik Mered Medhanie – znany jako „Generał” – mieli należeć do najważniejszych organizatorów przemytu ludzi po przeciwległej stronie Morza Śródziemnego.
Ghermay jest jak duch, który od kilku lat błąka się po Maghrebie: wszyscy o nim wiedzą, wielu słyszało jego głos, ale poza portretem pamięciowym nie istnieje ani jedno zdjęcie handlarza. Tymczasem ten dobiegający prawdopodobnie czterdziestki Erytrejczyk ma zarządzać szmuglem ludzi z Libii na południowe brzegi Europy. Już w 2015 r. Brytyjczycy szacowali, że zarobił na tym procederze 72 mln dol. Jak to w biznesie bywa, najwyraźniej tnąc koszty. Kamizelki? Jakie kamizelki? Nigdy nie dawałem im żadnych kamizelek, jasne? – mówił w rozmowie telefonicznej, którą przechwycili europejscy policjanci. Morze wyrzuciło wtedy na brzegi wyspy Lampedusa ławicę kamizelek ratunkowych, handlarz uzasadniał więc w ten sposób, że to nie „jego” imigranci potonęli. Świadkowie twierdzą też, że gdy jeden z jego kutrów poszedł na dno, przemytnik podrzucił do ambasady informację – działanie, które gang uznał za świadectwo profesjonalizmu. Przy innej tragicznej okazji miał też zwrócić część pobranych od rodzin nieszczęśników pieniędzy.
Nie jest jasne, jak Ghermay i Medhanie (ten drugi nie znalazł się na czarnej liście ONZ, może dlatego, że jest raczej pomagierem) znaleźli się w Libii: czy byli tam już przed arabską wiosną i obaleniem reżimu Muammara al-Kaddafiego, czy wylądowali tam już w czasach, gdy kraj ogarnęła pełzająca wojna domowa między dwoma nieuznającymi się nawzajem rządami i miriadą bojówek, od tych plemiennych po dżihadystów. W każdym razie dwaj Erytrejczycy odnaleźli się w tym kotle idealnie, a ksywka Medhaniego, „Generał”, to bezpośrednia aluzja do Kadafiego – „Pułkownika”. Pewien policjant z Trypolisu, do którego dwa lata temu dotarli reporterzy niemieckiego tygodnika „Der Spiegel”, opowiadał, że Ghermay zaszył się w imigranckiej dzielnicy Trypolisu: centrum szmuglu ludzi i towarów oraz handlu tym, co w Libii nielegalne – bronią, alkoholem, narkotykami.
Wiemy, gdzie on jest i kim są jego ludzie. Z kim pracują, gdzie prowadzą ich drogi i gdzie żyją – przekonywał policjant, który kazał nazywać się „Hussam”. Tyle że dwa naloty na mieszkanie handlarza w Trypolisie skończyły się niczym – szmugler umknął w ostatniej chwili. W 2016 r. mieszkał w Sabracie, w otoczeniu co najmniej kilkunastu uzbrojonych po zęby ochroniarzy. Do dziś prawdopodobnie swobodnie przemyka między niepisanymi frontami libijskiej wojny domowej. Gdzie jest, nie wiadomo. Za to jego siatka, rozciągająca się od Erytrei i Sudanu, przez Libię, po Włochy i Niemcy, działa bez zarzutu. Nie zaszkodziły jej aresztowania kilkunastu namierzonych we Włoszech członków ani rzekoma obława na „Generała” – dwa lata temu Włosi ogłosili, że go dopadli. Okazało się, że złapali innego Erytrejczyka, pionka w szeregach organizacji.
Erytrejska szajka wyrosła na nieszczęściach Czarnego Lądu, zwłaszcza jego północno-wschodniej części. Uchodźcy i ekonomiczni imigranci z Erytrei (uchodzącej dziś za najbardziej ponurą dyktaturę Afryki), uciekinierzy z targanego wojnami lokalnymi Sudanu, imigranci z Nigru i saharyjskiej części Algierii – to największe grupy ludzi, którzy próbują przebijać się do Europy z libijskich wybrzeży. Trafiają oni w ręce Ghermaya albo przez pośredników mieszkających w krajach pochodzenia, albo też na miejscu – poprzez siatkę osób takich, jak pewien kelner z kawiarni przy erytrejskiej ambasadzie w Trypolisie, który za kilkadziesiąt euro „od głowy” kierował napotkane osoby do słynnego szmuglera.
Problem w tym, że przemyt ludzi przez Morze Śródziemne najlepsze lata ma już za sobą. Po gigantycznej fali uciekinierów, która wylądowała na europejskich plażach w 2015 r., strumień imigrantów topnieje. Nie dlatego, że jest ich mniej, po prostu Europa zbudowała wyższe mury – m.in. zawierając nowe umowy o powstrzymywaniu migrantów na swoich granicach, np. z Turcją czy właśnie Libią. Trudno było o gorsze wieści dla Ghermaya: jego zarobek „na czysto” od każdego przeszmuglowanego sięgał od tysiąca do kilku tysięcy euro. Na tym tle sprzedaż ludzi do niewolniczej pracy jest alternatywą mniej intratną, ale na bezrybiu i rak ryba.

Libijskie kondominia

Erytrejski szmugler zapewne nie przypadkiem wylądował akurat w Sabracie. Przed laty miasto słynęło z zabytków z okresu starożytnego rzymskiego imperium. Dziś to teren jednego z potencjalnych kontrahentów (lub konkurentów), również wpisanego na listę ONZ, Ahmada Umara Dabbasziego – i potężny węzeł na szlakach handlu migrantami oraz bronią. Miasto jest podzielone między plemienne bojówki skupione pod egidą Libijskiej Islamskiej Grupy Bojowej (LIFG) – czyli niegdysiejszych weteranów wojny z Armią Czerwoną w Afganistanie, którzy w latach 90. wracali z dżihadu do Libii z misją obalenia reżimu Kadafiego – i milicję salafistowską, której bliżej do Państwa Islamskiego.
O ironio, stronnictwem występującym jako LIFG zarządza wyglądający na ledwie trzydziestolatka Dabbaszi. Niewiele o nim wiadomo: krępy, średniego wzrostu. Watażka wywodzi się z jednego z potężnych miejscowych klanów, w okolicach miasta nazywany jest „Wujkiem” – i wydaje się jedną z tych osób, które w Libii są „nie do ruszenia”. Jeszcze rok temu miejscowe gazety pisały, że jego grupa jest stale opłacana przez rząd w Trypolisie, byleby utrzymywała jaki taki porządek w mieście. Ten sam rząd wspiera ONZ. Mało tego, według „The Libya Times” Dabbaszi miał dostać od włoskich władz 5 mln dol. za powstrzymanie napływu migrantów do Italii.
Świetne relacje z Włochami – chociaż bardziej z mafią z półwyspu niż władzami – ma też Musab Abu Karin. Oficjalnie to szanowany w Sabracie przedsiębiorca, żaden bandyta. Nieoficjalnie można usłyszeć, że to potentat w branży: tylko w 2015 r. przerzucił do Włoch 45 tys. ludzi, co trzeciego nielegalnego imigranta, który przedostał się do Europy tą trasą. Zajmował się z powodzeniem tym biznesem jeszcze przed arabską wiosną i do momentu uchwalenia sankcji ONZ z powodzeniem wymykał się wymiarowi sprawiedliwości – do niedawna nawet nie wystawiono na niego choćby listu gończego.
Paradoks? W Libii raczej codzienna rutyna. – Przemytnicy migrantów to dziś wielonarodowe korporacje, przesyłające elektroniczne przelewy do swoich oddziałów na Malcie, w Rzymie, Frankfurcie i Dubaju – opowiadał lokalny komendant libijskiej straży przybrzeżnej Abd al Rahman al-Milad amerykańskiemu dziennikarzowi Fredericowi Wehreyowi, który streścił tę rozmowę w niedawno wydanej książce „The Burning Shores. Inside the Battle for the New Libya”. Jak dorzucał, od 2016 r. Włosi zaczęli wreszcie szkolić libijską straż przybrzeża. – Ale morze to ostatni etap. Jeśli rzeczywiście chcą zatrzymać napływ tych ludzi, muszą zablokować szmugiel na wcześniejszych etapach – zastrzegał. Wehrey dodał od siebie, że ten proces już się zaczął: Rzym zaczął płacić przemytnikom.
Byłaby to jedna z wielu rozmów, jakie odbywali dziennikarze kręcący się w ostatnich latach po Libii, gdyby nie fakt, że Abd al Rahman al-Milad dziś jest jedną z osób objętych ONZ-owskimi sankcjami. Trzydziestolatek, opisywany przez Amerykanina jako „porucznik” zawiadujący wybrzeżem od okolic miasta Zawija po granicę z Tunezją, ma być jedną z najważniejszych postaci w łańcuchu handlu ludźmi – ze szczególnym upodobaniem do handlu kobietami. Nie tylko świetnie ustosunkowanym w strukturze władz, ale i dobrze „poukładanym” z lokalnym podziemiem przestępczym oraz grupami dżihadystów.
Czarną listę ONZ domykają jeszcze dwie osoby. Pierwszą jest Fitiwi Abdelrazak, kolejny Erytrejczyk. Na tle Ghermaya wydaje się postacią niemalże anonimową: wiadomo, że zarządza siecią przemytników przerzucających imigrantów do Europy i Stanów Zjednoczonych. Jego siatka słynie z brutalności, a przynajmniej dwa transporty ludzi zorganizowane przez niego skończyły się zatonięciem kutrów z migrantami. Drugą jest komendant brygady Szuhada al Nasr z Zawiji, Mohammed Kachlaf, kolejny na poły anonimowy watażka – znany jedynie z tego, że wykroił sobie niewielkie kondominium w okolicach miasta, zapewne ciesząc się podobnym statusem jak Dabbaszi w Sabracie.

Każde euro pod lupą

Pół roku temu zapewne żaden z wymienionych nie zwrócił uwagi na publikację CNN, a jeżeli nawet – to kwitowali materiał amerykańskich dziennikarzy wzruszeniem ramion. Tymczasem już w kilkadziesiąt godzin po jego emisji wybuchły demonstracje. Przed libijską ambasadą w Paryżu zgromadził się kilkutysięczny tłum pochodzących z Afryki mężczyzn, który zaczął się przymierzać do szturmu budynku – gdyby nie interwencja policji, z użyciem gazu łzawiącego włącznie, placówka zapewne zostałaby zdemolowana. – Musimy się zmobilizować, nie można pozwolić, żeby takie rzeczy się zdarzały – mówił jeden z demonstrantów reporterowi stacji France 24. – Naprawdę trzeba czekać na takie szokujące zdjęcia, żeby ktoś się zajął tą sprawą. Nie sądzę – kwitował.
A jednak. W Libii cały czas przebywa około 700 tys. migrantów z „czarnej” Afryki, na miejsce tych, którzy ruszyli do Europy, wciąż przybywają nowi. Większość z nich trafia do rozmaitych „obozów” na terenie tego kraju. W ubiegłym roku na wodach Morza Śródziemnego zginęło ponad 3 tys. osób. To nie są tajne dane. Na wiele miesięcy przed publikacją reportażu CNN pojawiały się pierwsze wzmianki o targach niewolników, a w kwietniu reportaż opublikował też brytyjski dziennik „The Guardian”. Wyjąwszy zwyczajowe utyskiwania przedstawicieli organizacji międzynarodowych czy lamenty aktywistów organizacji praw człowieka, w zasadzie wszystkie te publikacje minęły bez echa.
Niewiele zapewne brakowało, żeby i publikacja CNN podzieliła ten los. Na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ temat przeforsowali jednak Holendrzy, którzy wyjątkowo konsekwentnie zabiegali o to, by podjęto jakieś działania. Ich wniosek pojawił się już na początku maja, ale na kilka tygodni został zablokowany przez Rosjan, domagających się przedstawienia konkretnych dowód winy sześciu osób z czarnej listy. To, co dostali, musiało być na tyle przekonujące, że w końcu sankcje przegłosowano: obejmują przede wszystkim zakaz podróżowania i zamrożenie pieniędzy na kontach, które uda się namierzyć.
Cóż, poza tym sankcje na szmuglerów są jednym z niewielu sukcesów, jakimi w ostatnich latach może się pochwalić ONZ. – Zdjęcia migrantów sprzedawanych jako niewolnicy w Libii wstrząsnęły naszymi sumieniami, Rada Bezpieczeństwa podjęła więc konieczne działania – zapewniała przedstawicielka USA w ONZ Nikki Haley. – Sankcje to jasny komunikat, że społeczność międzynarodowa jest zjednoczona w rozliczeniu osób odpowiedzialnych za przemyt ludzi. Nie ma miejsca w naszym świecie na takie pogwałcenie praw i godności człowieka – zapewniała.
Wyjąwszy oficjalny język komunikatu, jest szansa, że ONZ-owskie sankcje tym razem będą relatywnie skuteczne. Po pierwsze, być może odetną szmuglerów od pieniędzy oficjalnie przekazywanych przez państwa zachodnie za powstrzymanie fali imigracji – takich jak wspomniane miliony od włoskich władz. Teraz każde euro przesłane lokalnemu watażce czy dowódcy jednostki straży przybrzeżnej będzie musiało przejść jakiś rodzaj audytu. Po drugie, sankcje mogą utrudnić gangom swobodne przelewanie pieniędzy między ekspozyturami w krajach europejskich. Mimo wszystko podróżowanie z walizkami pełnymi gotówki jest bardziej uciążliwe – co nie znaczy, że niemożliwe, skoro bowiem przemytnicy potrafią przerzucać setki ludzi, to i z kilkoma walizkami gotówki sobie poradzą.

Truskawkowe obozy pracy

Załóżmy na chwilę, że centrum moralnego wszechświata znajduje się w pokoju S-3800 w Sekretariacie ONZ na Manhattanie. Mniej więcej w odległości pięciu godzin od tego miejsca możecie w biały dzień kupić zdrowego chłopca lub dziewczynkę. Do wyboru macie niewolników o dowolnym kolorze skóry, byleby – jak powiedział Henry Ford – był to kolor czarny. Maksymalny wiek: piętnaście lat. Niewolnika lub niewolnicę możecie wykorzystać w dowolnym celu. Najczęstsze zastosowania to seks i pomoc domowa, ale decyzja należy do was – pisał w opublikowanej dokładnie 10 lat temu książce „Zbrodnia” E. Benjamin Skinner, amerykański aktywista, który zajmuje się walką ze współczesnym niewolnictwem.
Przez dekadę, jaka minęła od publikacji „Zbrodni”, nie zmieniło się praktycznie nic. Pisząc o pięciu godzinach podróży z Nowego Jorku, Skinner miał na myśli Haiti. Lecz także Sudan, Indie czy Rumunię – we wszystkich tych państwach (może z wyjątkiem Rumunii) handel ludźmi odbywa się do dziś. A także w wielu innych, które pogrążone są w konfliktach lub skrajnej biedzie. Są miejsca, do których niewolnictwo wróciło pod płaszczykiem „siły najemnej” – to miasta zachodniej Europy, półlegalne, niewolnicze fabryczki wschodniej Europy (również w Polsce zdarzają się takie przypadki, zwłaszcza w odniesieniu do Ukraińców czy Banglijczyków, którzy szukają nad Wisłą zatrudnienia) czy pałace arabskich szejków – w Arabii Saudyjskiej czy Zjednoczonych Emiratach Arabskich gastarbeiterzy z Filipin, Pakistanu i Indonezji są traktowani jako współcześni niewolnicy.
Zmuszanie siłą, oszustwem czy pod jakąkolwiek inną presją (również finansową) ludzi do pracy i seksu; rekrutacja, przechowywanie, transportowanie i dostarczanie ich do osób, które nakażą im wykonywanie pracy na swoich warunkach – tak można zdefiniować warunki niewolnictwa. I patrząc według takich kryteriów, organizacje zajmujące się jego tropieniem szacują, że na świecie jest niemal 46 mln niewolników (dane z 2016 r.). Libia to zaledwie wierzchołek góry lodowej: przeszło połowa z tej gigantycznej grupy ludzi egzystuje w pięciu państwach – Indiach, Chinach, Pakistanie, Bangladeszu i Uzbekistanie.
Teoretycznie współczesne niewolnictwo wydaje się nawet brutalniejsze od tego sprzed wieków. Ziauddin Sardar, autor biografii świętego miasta islamu (zatytułowanej po prostu „Mekka”), opisuje oburzenie mieszkańców Mekki u schyłku XIX w. na wieść o tym, że zafascynowany reformami w USA i Europie sułtan zabronił niewolnictwa. Dla Arabów z Hidżazu niewolnictwo było – jak dla starożytnych – naturalną formą struktury społecznej. Niewolnicy byli elementem gospodarstwa domowego, ale częstokroć mogli się swobodnie poruszać, a niewolnice, które ze swoim „właścicielem” zachodziły w ciążę, zyskiwały oficjalny status żony. Zgodnie z naukami islamu uwolnienie niewolnika było dobrym uczynkiem, znajdującym uznanie w oczach Allaha. Realia były najczęściej znacznie bardziej dramatyczne.
Ledwie kilka dni temu hiszpańskie media odkryły, że truskawki na Półwyspie Iberyjskim zbierają współczesne niewolnice. Kobiety pochodzące przede wszystkim z Maghrebu (ale też krajów położonych w głębi Afryki czy Europy Wschodniej) nie tylko przesiadywały po kilkanaście godzin dziennie nad krzakami, ale też bywały gwałcone przez pracodawców. Bez znajomości języka, pozbawione dokumentów, pracując za stawki poniżej minimum. Niewolnictwo jest bliżej, niż mogłoby się wydawać – tym groźniejsze, że trudno się spodziewać, żeby Rada Bezpieczeństwa ONZ nałożyła sankcje na plantatorów truskawek.