Duncan McCausland, jeden z dowódców policji w Belfaście, uchodzi za głównego architekta projektu. Jest jedynym cudzoziemcem, którego Amerykanie zaprosili do udziału w pracach komisji. Przekonuje, że technika rozładowywania napięć zarówno w Iraku, jak i w Ulsterze jest jednakowa. "Podstawowa zasada brzmi: najpierw bezpieczeństwo, a potem normalizacja i odbudowa" - mówi w rozmowie z brytyjskimi dziennikarzami.

Reklama

Przesłanie jest proste: wrogie społeczności należy za wszelką cenę rozdzielić. Jeżeli będą mieszkać razem, przemoc nie ustanie, a w atmosferze wybuchających bomb wszelkie pokojowe inicjatywy tracą sens. Dlatego Bagdad na wzór Belfastu miałby zostać "pokrojony" wysokimi murami. Wtedy oddzielone od siebie szyickie i sunnickie dzielnice szybko zaczną żyć własnym życiem, a dwie zwaśnione społeczności stracą ze sobą kontakt.

McCausland argumentuje: w Belfaście tzw. linie pokojowe działają - katolicy nie wiedzą, co dzieje się u protestantów, dla protestantów katolicki Belfast jest nieznanym terytorium za murem. Wrogość pozostała, ale liczba zamachów zaczęła spadać, na długo zanim w 1998 r. zawarto porozumienie pokojowe.

Kongresowa komisja proponuje dalsze kroki dopiero po podzieleniu Bagdadu murami - oddanie poszczególnych dzielnic pod kontrolę miejscowej policji. Tak, by sunnita nigdy nie miał do czynienia z szyickim policjantem i na odwrót. Zwolenników takiego rozwiązania jest wielu - eksperci komisji latem odwiedzić mieli w Iraku kilkadziesiąt niespokojnych miejsc i rozmawiać z ich mieszkańcami. Ponoć uzyskali aprobatę.

Reklama

Sceptycy przypominają jednak, że nie oznacza to, iż budowa murów spotka się w Iraku z entuzjazmem; gdy zaczną powstawać, ludność nie będzie zachwycona. "Irak to nie Irlandia Północna. Próba stawiania murów w Bagdadzie została podjęta już kilka miesięcy temu i wywołało to przede wszystkim oburzenie. Zarówno mieszkańcy, jak i rząd nie zgadzali się na oddzielenie jednej części miasta od drugiej. Można się tego spodziewać i tym razem" - mówi DZIENNIKOWI David Hartwell z Jane’s Defence.

Wielu argumentuje też, że Irlandia Północna tylko częściowo zdała swój egzamin. "Linie pokoju" - 26 potężnych murów, które rozgraniczyły Belfast, istotnie udaremniły wiele zbrojnych incydentów, wyeliminowały też przypadkową przemoc. Przyniosły też jednak inny efekt: ograniczyły do minimum kontakty protestantów z katolikami i uniemożliwiły prawdziwe pojednanie na szczeblu międzyludzkim.

Niedawno opublikowane badania wykazały jasno, że w robotniczych dzielnicach Belfastu obie strony nienawidzą się nawzajem tak samo jak w czasach terroru, a tych, którzy mieszkają po drugiej stronie muru, obwiniają za wszystkie swoje niepowodzenia. Przemoc ustała, wrogość stała się jeszcze głębsza. "Czynniki, które kilka lat temu popychały ludzi do otwartej wrogości, ciągle istnieją. Gdyby zniesiono mury, przemoc wybuchłaby z taką samą siłą jak przedtem" - mówi DZIENNIKOWI północnoirlandzki ekspert Martin Melaugh. Nie ma wątpliwości, że w Iraku zadziała dokładnie ten sam mechanizm.

Jeżeli jednak budowa muru ma ograniczyć ilość zamachów, być może warto podjąć wyzwanie. Nawet sceptycy przyznają że w walce z codzienną przemocą "linie pokoju" nie zawiodły. "Dzisiaj nikt w północnej Irlandii nawet nie myśli, żeby te mury burzyć" - mówi Martin Melaugh.