Podobnie jak kilka lat temu polska opinia publiczna załamywała ręce nad fenomenem rosnącej w siłę Samoobrony, tak dziś niemieccy komentatorzy nie potrafią wyjaśnić, dlaczego "Lewica" od kilku miesięcy nieprzerwanie pnie się w sondażach. Nie pomagają ani lekceważenie, ani wyśmiewanie, ani nawet oskarżenia o populizm i tanią demagogię. Tymczasem "Lewica" mogąca liczyć na poparcie ok. 15 procent wyborców wyrosła już na trzecią siłą niemieckiej sceny politycznej, a jej apetyty wciąż nie słabną.

Reklama

Każdy miesiąc przynosi nowe sukcesy. W styczniu "czerwoni ze Wschodu" po raz pierwszy w historii RFN weszli do zachodnioniemieckich parlamentów landowych w Hesji i Dolnej Saksonii, w lutym "padł" Hamburg, a wkrótce to samo czeka dalsze zachodnie landy. Za rok o tej porze pogrobowcy Ericha Honeckera mogą w praktyce przesądzić o wyborze prezydenta Niemiec, a kilka miesięcy później o tym, kto zostanie... kanclerzem. Jak rozumieć tak dosadny chichot historii?

"Jesteśmy partią akceptującą konstytucję i demokratyczne reguły gry. Do tego 60 tys. członków i ok. 8 mln wyborców. Mimo tkwiących w komunistycznej dyktaturze korzeni mamy pełne prawo, by istnieć i walczyć o władzę" - mówi Michael Brie uważany za głównego ideologa "Lewicy", wiceszef Fundacji Róży Luksemburg. Jego zdaniem sukces partii jest po prostu logiczną konsekwencją zjednoczenia i problemów społecznych, które się wówczas narodziły.

"Rok 1989 wywołał wśród mieszkańców NRD falę autentycznej euforii, ale i pytania: co dalej? Co zrobić, by bogatsi <bracia z Zachodu> przynosząc dobrobyt, nie zrobili z nas obywateli drugiej kategorii?" - tłumaczy. Tych, którzy z niepokojem patrzyli w przyszłość, nie było mało. Spośród 16 mln mieszkańców ówczesnej NRD prawie 2,5 mln należało do rządzącej Niemieckiej Socjalistycznej Partii Jedności (SED). Prawie 300 tys. z nich wstąpiło do sformowanej tuż po upadku muru Partii Demokratycznego Socjalizmu (PDS).

Reklama

"Tak jak we wszystkich krajach bloku wschodniego dawna partia władzy przekształciła się w coś w rodzaju związku wypędzonych. Ludzi, którzy zjednoczyli się i postanowili wspólnie rozpamiętywać, jak to kiedyś było pięknie. Partia była dziwaczną mieszanką byłych członków enerdowskiego establishmentu, ludzi Stasi, wystraszonych bezideowych pragmatyków i paru zapalonych marksistów" - uważa historyk i dziennikarz Christian von Ditfurth, autor książki "Ostalgia czy Lewicowa alternatywa. Moja podróż do serca PDS".

Możliwości nowej partii od początku były mocno ograniczone. Inaczej niż np. polskie SLD wschodnioniemieccy postkomuniści nie mogli przecież ogłosić, że od dziś stają się szczerymi socjaldemokratami, bo w zachodnich Niemczech istniała przecież potężna i prawdziwa socjaldemokracja SPD. Z kolei szybkie otwarcie dużej części akt i ujawnienie zbrodni Stasi raz na zawsze zmiotło ze sceny politycznej najbardziej skompromitowany enerdowski establishment. Dlatego ci, którzy przetrwali pierwszą burzę, skoncentrowali się początkowo na lizaniu ran i "ratowaniu"... majątku komunistów.

"Do dziś nie wiadomo dokładnie, ile wynosiły aktywa SED, gdy upadł mur. Musiały to być jednak sumy astronomiczne" - twierdzi Hubertus Knabe, berliński historyk i jeden z najlepszych badaczy komunistycznej przeszłości Niemiec. W swojej wydanej niedawno książce "Sprawcy są wśród nas" ze szczegółami opisuje, jak PDS bez wahania położyło łapę na zgromadzonych przez dyktatorski reżim pieniądzach. "Stworzono skomplikowany system: przelewy na konta wybranych firm, darowizny dla podstawionych osób, wyprowadzanie pieniędzy za granicę: Moskwa, Węgry, a nawet... Palestyna" - wylicza Knabe. Pieniądze wracały potem do partii w formie wpłat anonimowych sponsorów. Państwo próbowało kilkakrotnie badać sprawę. Za każdym razem bezskutecznie. Śledczy nie mieli wątpliwości, że miliardy marek wyprowadzono wbrew prawu, nikogo jednak nie udało się złapać za rękę. Często - zdaniem Knabego - towarzyszyły temu bardzo tajemnicze okoliczności. W 1998 r. w wypadku samochodowym w Szwajcarii zginął były skarbnik partii Wolfgang Langnitschke, który był kluczowym świadkiem w sprawie. Podobny los spotkał w 2002 r. przedsiębiorcę i byłego agenta Stasi Guentera Forgbera.

Reklama

"Niektórzy twierdzą, że 18 lat po zjednoczeniu nikogo już te sprawy nie powinny interesować. Nic bardziej mylnego! Ludzie, którzy wówczas przechytrzyli państwo, dziś grają pierwsze skrzypce w święcącej triumfy <Lewicy>" twierdzi Knabe. Chodzi tu o jednego z ojców założycieli PDS, a dziś szefa parlamentarnej frakcji Lewicy Gregora Gysi’ego. Ten 60-latek to zdecydowanie najbardziej niejednoznaczna postać niemieckiego przełomu. Zdeklarowany członek SED, o którym jednak nawet enerdowscy opozycjoniści mówią, że odegrał kluczową rolę w obaleniu berlińskiego muru. Gysi wsławił się tym, że jako adwokat latach 80. odważnie reprezentował w sądach dysydentów Roberta Havemanna czy Baerbel Bohley. To również on w dniach poprzedzających upadek muru porywał tłumy wschodnich berlińczyków gromadzących się na nielegalnych wiecach na Alexanderplatz i żądał od partyjnej wierchuszki "socjalizmu z ludzka twarzą". Z drugiej strony za Gysim ciągnie się do dziś cień niewyjaśnionych nigdy oskarżeń o współpracę ze Stasi.

"Łatwo tym z Zachodu miotać dziś oskarżenia. W NRD Stasi sprawowało władzę absolutną. Nie sposób było prowadzić działalności publicznej bez wchodzenia z nimi w kontakt. Nikomu nie zaszkodziłem, a niejednemu udało się pomóc" - bronił się kilka dni temu w Bundestagu przed zarzutami o grę na dwa fronty ojciec PDS.

Mimo burz i ostracyzmu Gysi przeprowadził postkomunistów przez lata 90., umiejętnie grając na kompleksach i lękach Niemców ze Wschodu. Doskonale zdawał sobie jednak sprawę, że jego partia jest gatunkiem na wymarciu, uzależnionym od zdemoralizowanego i starzejącego się elektoratu zgorzkniałych Ossich. Wówczas zdarzył się jednak prawdziwy cud, który tchnął nowe życie w postkomunistyczną lewicę: w szeregach „starszego brata” SPD doszło do krwawej wojny charyzmatycznych liderów Gerharda Schroedera i Oskara Lafontaine’a. Ten pierwszy okazał się sprytniejszy, a Lafontaine zszedł ze sceny, dysząc rządzą zemsty.

"Drogi odrzuconego we własnej partii Lafontaine’a i izolowanych na niemieckiej scenie politycznej postkomunistów szybko się spotkały. Oni dali superambitnemu Oskarowi partyjną bazę, on - uczeń Willy’ego Brandta i były szef SPD" - swoją osobą zalegitymizował ich obecność na berlińskich salonach - mówi Christian von Ditfurth. Powstała z tego mariażu partia jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki już kilka miesięcy od powstania, jesienią 2005 r., zdobyła w wyborach do Bundestagu prawie 9 proc. głosów.

Trudno wyobrazić sobie gorzej dobrany tandem niż mały, krępy i niemogący spokojnie usiedzieć w miejscu Lafontaine oraz elegancki, elokwentny i dowcipny Gysi. Mimo to współpraca układa się na razie bez zarzutu. Łączy ich wspólny cel: sprawdzić, jak daleko można się posunąć w totalnym negowaniu prac rządu. Duet sprytnie wyczuł, że w dzisiejszych Niemczech frustracja narasta nie tylko na wschodzie kraju. Związany ze zjednoczeniem wysiłek spowodował, że najbardziej prężna gospodarka Europy dostała zadyszki, a w budżecie nie ma już wystarczających środków, by zapewnić sieć zabezpieczeń socjalnych na poziomie, do jakiego przywykł kraj szczycący się "społeczną gospodarką rynkową". Rozpoczęte kilka lat temu przez kanclerza Schroedera próby reform i zaciskania pasa (tzw. Agenda 2010) spotkały się z nieufnością i odrzuceniem. Wystarczyło, by Lafontaine i spółka zakrzyknęli: "Elity zapomniały o pracobiorcach, o rencistach, o emerytach, o bezrobotnych. To my was teraz reprezentujemy", a jego słupki popularności ostro ruszyły w górę. "Stosując taką taktykę, <Lewica> stała się dziś w niemieckiej polityce ogonem, który zaczął kręcić psem. Oni pierwsi rzucili hasło: <Płaca minimalna dla każdego> i nad odpowiednim projektem zaczął dyskutować rząd. Krzyknęli: <Ręce precz od państwa socjalnego>, a już Merkel rakiem wycofuje się z bolesnych reform swojego poprzednika" - mówi komentator "Sterna" Hans Peter Schuetz.

I nikt nie ma w Niemczech wątpliwości, że "Lewica" będzie dalej rosnąć w siłę, dopóki wyborcy nie krzykną jej "sprawdzam". Test władzy bywa przecież zwykle dla ugrupowań oskarżanych o populizm wyrokiem śmierci.