Wykorzystanie zabójczych chemikaliów w walce z wrogami radzieckiej władzy jest prawie tak samo stare jak ona sama. Już w 1921 roku pod skrzydłami CzeKa powstało "tajne laboratorium numer 12". "Bez wytchnienia pracowano nad bronią idealną, czyli taką, która nie zostawi śladu we krwi ofiary, tak by nikt nie mógł się domyślić, co było przyczyną" - mówi DZIENNIKOWI Oleg Gordijewski, były agent KGB, który w latach 80. zbiegł na Zachód do Wielkiej Brytanii.

Złote czasy Kamiery (czyli Izby, jak później nazywano laboratorium), o której mówi Gordjewski, nastały za rządów Józefa Stalina przy niechlubnym udziale radzieckiego zbrodniarza Ławrentija Berii. Szefem Kamiery za jego czasów był naukowiec Grigorij Majranowski - radziecki Doktor Śmierć. Gdy Beria został szefem NKWD (spadkobiercy CzeKa), wezwał go na dywanik i wydał jasny rozkaz: "Trucizny testowane na zwierzętach nie są dość skuteczne. Czas zacząć eksperymentować na ludziach". Materiału badawczego nie brakowało: do mieszczącego się nieopodal Łubianki laboratorium popłynęli najpierw polityczni więźniowie rozpętanego przez Stalina Wielkiego Terroru, a następnie - już po 1941 roku - niemieccy jeńcy wojenni.

"Setki otruć się udały i dlatego nigdy się o nich nie dowiemy" - mówi DZIENNIKOWI Gordijewski. Wrogowie Kremla ginęli, pijąc herbatę, otwierając list czy zapalając papierosa. Lekarze nie znajdowali nic podejrzanego, a ofiary umierały oficjalnie "z przyczyn naturalnych". Zawał serca, wylew - trudno o lepszy komplement pod adresem radzieckich chemików wynalazców. Machina zabijania po kryjomu się rozwijała.

W 1938 roku szef wywiadu zagranicznego ZSRR Abram Słucki wszedł do gabinetu zastępcy ówczesnego naczelnika NKWD Jeżowa, jednak na własnych nogach już nie wyszedł. Wyniesiono go z diagnozą "zawał serca". Słucki rzeczywiście miał zawał. Ale śmierci w męczarniach z powodu uduszenia nie spowodowały przyczyny naturalne. Kluczową rolę odegrał... kwas cyjanowodorowy. W ten sposób Jeżow pozbył się Słuckiego, którego uważał za człowieka swojego poprzednika Genricha Jagody.

Sowiecka fabryka trucizn
Kamiera nie tylko doskonaliła trucizny, lecz także opracowywała metody ich najsprawniejszego podania. Pomysłów nie brakowało. "To mógł być np. zawinięty w gazetę spray z trucizną, który rozpylano ofierze w oczy, albo specjalna miniaturowa igiełka ukryta na przykład w parasolce" - wspominał na łamach "Wall Street Journal" były agent sowieckiego wywiadu wojskowego Borys Wołodarski.

Im więcej lat mijało, tym więcej doświadczenia zdobywali rosyjscy szpiedzy truciciele. Czasami system jednak zawodził. W 1954 agent Nikołaj Chochłow dostał zadanie likwidacji przebywającego na emigracji w Niemczech Zachodnich Georgija Okołowicza. Zabójca stanął pod drzwiami jego mieszkania z miniaturowym cackiem do zabijania, którego z pewnością nie powstydziłby się James Bond. Była to paczka papierosów kryjąca w sobie minipistolet z zatrutą kulą. Gdy jednak stanął oko w oko ze swoją ofiarą, złamał się. "Jestem ze służb. Mam pana zabić, ale nie mogę" - powiedział. Niedługo potem oddał się w ręce CIA, czego wkrótce miał gorzko pożałować. Spec od trucia Chochłow niedługo sam miał zostać ofiarą.

W 1957 roku zaniemógł nagle po wypiciu kawy podczas oficjalnego bankietu. Z podejrzeniem zatrucia pokarmowego trafił do szpitala, gdzie lekarze wykryli w jego organizmie śladowe ilości talu - trującego metalu stosowanego niegdyś jako trucizna na szczury. Miał bolesne skurcze żołądka, wymioty i biegunkę. W ciągu kilku dni stracił wszystkie włosy, a jego skóra pokryła się czerwonymi wypryskami. Leczenie nie przynosiło żadnego skutku. Dopiero kilka tygodni później, gdy Chochłow był już jedną nogą w grobie, medycy z amerykańskiego szpitala wojskowego we Frankfurcie trafili na trop. Okazało się, że tal był napromieniowany. Podczas gdy pacjenta próbowano wyleczyć z nieżytu żołądka, zabijała go choroba popromienna. Chochłowa cudem uratowano.

Z biegiem czasu w sowieckiej Kamierze zmieniały się technologie i wymyślano coraz bardziej wyrafinowane trucizny, ale cel niezmiennie pozostawał ten sam. "Śmierć albo choroba ofiary musi wyglądać naturalnie albo przynajmniej zaskoczyć lekarzy i śledczych" - twierdzi Wołodarski.

Zupełnie jak w przypadku ukraińskiego pisarza i wroga systemu Lwa Rebeta, głównego ideologa NTS (Narodowego Związku Pracy - organizacji skupiającej rosyjskich emigrantów o poglądach socjaldemokratycznych). W 1957 roku umarł nagle na zawał serca i tak odnotowałyby to encyklopedie, gdyby cztery lata później agent Bogdan Staszyński nie opowiedział, jak mijając Rebeta na schodach, wystrzelił mu prosto w twarz ze specjalnego pistoletu cyjanek potasu. Dwa lata później ten sam los - i to z ręki tego samego zabójcy - spotkał przywódcę ukraińskich nacjonalistów Stepana Banderę.

Trucicielskie joint venture
Starano się też robić wszystko, by zminimalizować ryzyko potknięcia na ostatnim etapie - dostarczycielami trucizn byli specjalnie do tego wyszkoleni agenci. Tacy, którzy w ostatniej chwili nie zawahają się zabić. ZSRR było nawet gotowe dzielić się swoim know-how z sojusznikami, czego najlepszym dowodem było zabójstwo Georgi Markowa. "Dajcie im wszystko, czego potrzebują. Nauczcie ich z tego korzystać i wyślijcie ludzi do Sofii, żeby ich przeszkolili. Resztę załatwią sami" - miał odpowiedzieć szef KGB Jurij Andropow, gdy Sofia poprosiła o pomoc w pozbyciu się niepokornego dysydenta - emigranta Markowa. Do Bułgarii trafiła nie tylko zabójcza parasolka z rycyną w szpikulcu, ale także "nauczyciele", którzy mieli udzielić tamtejszym odpowiednich służbom wskazówek.

Zabicie Markowa było symboliczne, bo znowu pokazało, że KGB nie odpuszcza swoim wrogom. Gdy ZSRR w końcu upadł, a KGB zastąpiła Federalna Służba Bezpieczeństwa, przypadki trucia wrogów Kremla nie ustały. Gordijewski nie ma wątpliwości: służby Rosji nadal stosują dyskretne metody uśmiercania. Oprócz najgłośniejszego zabójstwa byłego szpiega Aleksandra Litwinienki ofiarami różnego rodzaju specyfików w ostatnich latach padli prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko, Anna Politkowska czy były kandydat na prezydenta Rosji Iwan Rybkin.

Otrucie Politkowskiej było jednak najbardziej ewidentne. We wrześniu 2004 roku, na dwa lata przed śmiercią, dziennikarka "Nowej Gaziety" zmierzała do Biesłanu w Osetii Północnej. Czeczeńscy terroryści zajęli tam szkołę podstawową, biorąc ponad tysiąc zakładników. Misja była jednak niewykonalna. Na pokładzie samolotu do Rostowa nad Donem w herbacie podano jej trutkę. Politkowska dopiero po kilku dniach obudziła się w szpitalu. Nikt jednak nie był w stanie postawić diagnozy. Wyniki badań przepadły.

"Wtedy jej się upiekło, bo chcieli ją tylko odciągnąć od Biesłanu, a nie zabić. Dlatego prawdopodobnie podali jej jakiś narkotyk" - mówi Gordijewski. Podobne ostrzeżenie dostał rosyjski polityk Iwan Rybkin, który chciał wystartować w wyborach prezydenckich w 2004 roku. Pewnego dnia wsiadł do pociągu i... zniknął. Po czterech dniach, w ciągu których szukały go wszystkie media świata, pojawił się nagle w Kijowie. Niedługo potem wyjechał do Londynu i wycofał się z wyborów. Litwinienko twierdził, że zaaplikowano mu stosowany przez specsłużby psychotrop SP-117, który umożliwia zrobienie z delikwentem po prostu wszystkiego. Np. nagranie kompromitującego filmu, którego ujawnieniem potem można szantażować.

Zatruty kombinezon z CIA
Nie tylko imperium zła słynęło z podtruwania swoich przeciwnków. Program dyskretnych metod likwidacji prowadziły również USA. Jednak bez sukcesów. "Gdyby uniknięcie zamachu było dyscypliną olimpijską, miałbym złoto w kieszeni" - zażartował kiedyś Fidel Castro - cel numer jeden na liście chemików USA. Niektóre z intryg z jego udziałem były bardziej fantastyczne niż przygody agenta 007. Nic dziwnego - Ian Fleming, twórca postaci superszpiega, miał doradzać prezydentowi Kennedy’emu, jak sprzątnąć albo przynajmniej ośmieszyć Brodacza z Hawany. Ogromna większość tych prób miała być zrealizowana właśnie przy użyciu substancji trujących.

Już na początku rządów rewolucjonisty próbowano wykorzystać jego zamiłowanie do cygar Cohiba, które o mało nie okazało się zgubnym. Najpierw agent opłacony przez CIA miał dostarczyć Fidelowi pudełko ulubionych cygar, których ustniki były nasączone jadem kiełbasianym. To jedna z najbardziej śmiercionośnych substancji, jaka występuje w naturze. Powszechnie uważa się, że zaledwie 1 gram toksyny może zabić 20 mln ludzi. Wystarczyłoby, że Castro weźmie do ust jedno cygaro. Substancja spowodowałaby natychmiast skurcz mięśni. Castro zacząłby wymiotować, dusić się i po chwili zmarłby z powodu zatrzymania akcji serca.

Inna próba jego otrucia nie byłaby może tak drastyczna w skutkach, ale oznaczałaby z pewnością koniec kariery politycznej Castro. Przed jednym z wystąpień radiowych Castro miał dostać cygara zatrute LSD. Jak pisał wynalazca narkotyku Albert Hoffmann, nawet niewielka jego dawka powoduje nienaturalne zmęczenie, wrażenie, że "demon opanowuje duszę", niewytłumaczalne przerażenie i paniczny strach przed śmiercią. Nietrudno sobie wyobrazić, jak brzmiałaby tyrada znanego z zamiłowania do wielogodzinnych przemówień Fidela po wypaleniu zatrutej LSD cohiby.

Kiedy USA w 1963 roku prowadziła z Kubą negocjacje na temat uwolnienia jeńców wziętych do niewoli podczas inwazji w Zatoce Świń, CIA postanowiła sprezentować Castro, który uwielbiał nurkować, specjalny kombinezon. Wewnątrz miał być posypany proszkiem z tajemniczego grzyba powodującym chroniczną, bolesną i oszpecającą chorobę skóry. Jakby tego było mało, w masce do butli tlenowej znalazły się prątki gruźlicy. Gotowy kostium nigdy jednak nie dotarł do dyktatora

To nie koniec. W jednym z najbardziej absurdalnych spisków celem CIA stał się znak rozpoznawczy Fidela - jego broda. Agenci postanowili otruć go solą talu używaną kiedyś do depilacji. Gotową trutkę mieli umieścić w butach Comandante. Osoba, której podano śmiertelną dawkę talu (albo jego związku), umiera po kilku albo kilkunastu dniach. Ten ciężki związek chemiczny jest szczególnie lubiany przez trucicieli, ponieważ trudno jest rozpoznać, co się właściwie z ofiarą dzieje. Objawy zazwyczaj przypisuje się pospolitym chorobom: katar i zapalenie spojówek to przeziębienie, ból brzucha, mdłości i biegunki - zatrucie pokarmowe, wysoka gorączka - grypa, przebarwienia skóry i wypryski - alergia, bezwład mięśni i drgawki - porażenie mózgowe. Wszystkie diagnozy fałszywe. Gdy i ten sposób nie wypalił, Castro w końcu próbowano otruć czymś bardziej prozaicznym - cyjankiem. Jest to po talu i arszeniku kolejna ulubiona broń skrytobójców. W styczniu 1962 roku Comandante wybrał się na koktajl do baru El Carmelo w hawańskiej dzielnicy El Vedado. Już miał podnieść do ust ulubiony koktajl czekoladowy, kiedy zauważył uporczywie utkwione w nim kilka par oczu. Odstawił puchar i kazał ochronie przywołać do stolika obserwujących go gości baru. Przysunął w ich stronę kielich i poprosił, żeby się z nim napili. Dalszego ciągu łatwo się domyślić. Niedoszłymi zamachowcami okazali się opozycjoniści kubańscy, którym CIA dostarczyła cyjanek. Gdyby nie szósty zmysł dyktatora, kilka sekund po pierwszym łyku straciłby przytomność, dostał drgawek i bezdechu. Przywódca rewolucji kubańskiej nie żyłby najwyżej po kilku minutach.

Nie ma co liczyć, że służby specjalne zrezygnują z poręcznego sposobu wykańczania przeciwników przy pomocy toksycznych chemikaliów. Mijają wieki, a trucizny są dziś nie mniej popularne niż w cesarstwie chińskim czy w Imperium Romanum. Pomaga rozwijająca się nauka, która pozwala na tworzenie coraz bardziej wyrafinowanych środków i wykorzystywanie ich do zabójczych misji. Oczywiście wyłącznie w chlubnych celach obrony państwowych interesów.






































Reklama