Stachanowiec Obama bije nowe rekordy

Dopiero w piątek rano udało się to wszystko podliczyć: wyborczy program Obamy w środę wieczór obejrzało 34 mln Amerykanów. Lot Apolla 11 na Księżyc może się schować, wtedy nie było jeszcze kablówek. To nowy rekord wszech czasów amerykańskich i światowych ratingów telewizyjnych. Kolejny historyczny rekord pobity w tej kampanii - wszystkie należą do Obamy: w dziedzinie wielkości zebranej kasy, zsumowanego czasu telewizyjnej reklamy, liczby zatrudnionych przy kampanii pracowników i ochotników. Tylko jeden rekord może być wspólny dla Obamy i McCaina - szykujący się w tych wyborach rekord frekwencji na skalę stulecia. Wszyscy mówią, że bez problemu zdeklasowane zostaną nie tylko wybory prezydenckie z 2004 r. (frekwencja 56,7 proc.), ale nawet z 1960 r., kiedy na fali prawdziwie rewolucyjnego ożywienia do urn poszło 63 proc. amerykańskich wyborców. Żeby wybrać Kennedy’ego.

Reklama

Demokratom się spieszy

Rekord jest do pobicia, tym bardziej że 23 mln Amerykanów już zagłosowało, korzystając z wprowadzonego w wielu stanach prawa pozwalającego oddać głos przed terminem ludziom, którzy nie będą obecni w miejscu zamieszkania w dniu wyborów. Robiąc z tej furtki prawnej szeroką bramę, Amerykanie masowo wyrażają swój obywatelski entuzjazm. Na Florydzie i w Nevadzie, stanach zaliczanych do swing states, gdzie wyborcy mogą naprawdę przesądzić o prezydenturze, na kilka dni przed wyborami zagłosowało już 40 proc. uprawnionych. 6 mln spośród nich to wyborcy tradycyjnie zarejestrowani jako zwolennicy Demokratów lub Republikanów. Sondaż przeprowadzony wśród wyborców partyjnie zdeklarowanych pokazał, że wśród „spieszących się do urn” zarejestrowani wyborcy Demokratów mają blisko dwudziestoprocentową przewagę nad Republikanami. Opublikowanie wyników tego sondażu także balansuje na granicy wyborczego prawa. Ale w końcu - bronią się organizatorzy - nie wiadomo, na kogo ci ludzie ostatecznie zagłosowali.

Reklama

Bond, Obama i zombie

Polityka, nawet w czasach tak rewolucyjnych jak nasze, musi znać swoje miejsce. W Ameryce została upchnięta pomiędzy inne segmenty tutejszego monumentalnego entertainmentu, rozrywki, estrady. Na Times Square największa reklamowa tablica - mająca ćwierć hektara, zawieszona na drapaczu chmur i świecąca przez 24 godziny na dobę - dzieli swój czas na trzy części. Wyborczy przekaz Obamy jest wyświetlany na zmianę z reklamą „Quantum of Solace”, czyli nowego Bonda. Trzecia część nocy zajęta przez promocję „Left 4 Dead”, najnowszej gry wideo, krwawej strzelanki w scenerii Ameryki opanowanej przez zombie. Asertywny, „jednoczący wszystkich Amerykanów” przekaz Obamy (który na CNN obiecał nawet McCainowi miejsce w swojej administracji) wygląda dosyć zabawnie wciśnięty pomiędzy faceta wywlekającego własną pogryzioną już żonę z rąk żywych trupów i Daniela Craiga przechadzającego się z bondowskim pistoletem Walter PPK pośród buchających w górę purpurowych płomieni. Ale taki jest los, takie są narzędzia i takie jest miejsce współczesnej polityki. Obama umie z tego wszystkiego korzystać. Nie wiadomo tylko, czy po to, by pod osłoną reklamy i mediów przeprowadzić jakąś małą społeczną rewolucję, czy tylko po to, żeby przejść do historii jako kolejna gwiazda popkultury - pomiędzy Kennedym i Marylin Monroe z obrazów Andy’ego Warhola.

Politykując przy Czechowie

Reklama

Spędzenie dziesięciu dni na Manhattanie było dla mnie, studenta polonistyki w 1981 r., marzeniem tak samo nieosiągalnym jak dla Tyrmanda, kiedy pisał swój dziennik trzydzieści lat wcześniej. Korzystając z okazji, nadrabiam braki w kulturze wysokiej i niskiej. Na hotelowej kablówce „Iron Men”, którego ominąłem w Polsce, Robert Downey Jr jako kolejny superbohater z psychologicznymi problemami - zupełnie trafiony. W kinie na 42. ulicy (ja mieszkam na 48.) „Body of Lies”, najnowszy polityczny thriller Ridleya Scotta z Crowe’em i DiCaprio. Akcja toczy się pomiędzy Waszyngtonem i pustyniami Iraku. Małe arcydzieło idealizmu i cynizmu zmieszanych we właściwych proporcjach przez mistrza gatunku.

Ale w piątkowy wieczór udało mi się trafić na prawdziwy klejnot. Kultura tak już wysoka, że nawet ja muszę wspinać się na palce. Dokładnie naprzeciwko mojego hotelu mieści się Walter Kerr Theatre, gdzie wystawiana jest akurat „Mewa” Czechowa z samą Kristin Scott Thomas w roli Ireny Arkadiny, starzejącej się gwiazdy moskiewskich i petersburskich teatrów. Nie znam chłopca z mojego pokolenia, któremu żywiej nie zabiłoby serce, kiedy zobaczył Kristin we „Angielskim pacjencie”. W piątkowe południe udaje mi się kupić bilet na piątkowy wieczór. Źle to świadczy o nowojorskiej teatralnej publiczności, tym bardziej że na musicalową inscenizację „Młodego Frankensteina” (Super-Duper!) według Mela Brooksa na sąsiedniej scenie bilety wykupione są z góry na najbliższe dwa tygodnie. Korzystam z okazji, żeby zobaczyć Kristin Scott Tomas na żywo, z odległości piątego rzędu, a przy okazji zanurzyć się w tłumie najprawdziwszej nowojorskiej inteligencji.

Na zapełnionej w trzech czwartych widowni zdecydowanie więcej ludzi z plakietkami Obamy niż na nowojorskiej ulicy. Praktycznie wszyscy tutaj to nauczyciele z okolicznych szkół i uniwersytetów. Obok mnie usiadła szczupła czterdziestoletnia Amerykanka w okularach, typowa przedstawicielka swojego gatunku: białych protestantów z klasy średniej. Od słowa do słowa rozpoczyna się pogawędka - oczywiście o wyborach - ubarwiana moim egzotycznym akcentem i blokowana moim nieco ubogim słownictwem. Sara - „tak, niestety, noszę to samo imię co ta Palin” - ostatni raz czytała Czechowa na studiach, teraz wykłada w college’u angielską literaturę. Jest z prowincji, przyjechała, żeby obejrzeć „Mewę” aż z Columbus w Ohio, ale kiedy CNN, którą oglądała w hotelu, rozpoczęła transmisję wiecu McCaina i Schwarzeneggera - właśnie z Columbus - Sara musiała natychmiast wyłączyć telewizor: „nie powinni tego bełkotu w ogóle pokazywać”. Opowiada też, jak dziwną przygodę miała tu na Manhattanie w MoM-ie, najsłynniejszej nowojorskiej galerii sztuki współczesnej. Czarny portier, imigrant z Kenii, którego przyjaźnie zapytała, czy cieszy się, że Obama będzie prezydentem USA, powiedział jej, że jest kenijskim chrześcijaninem, a słyszał, że Obama wspiera muzułmanów, więc raczej się go boi. „Czy pan coś z tego rozumie!?” - pytanie Sary jest z gatunku retorycznych. W pierwszej chwili chcę jej jednak odpowiedzieć, wytłumaczyć własne wątpliwości, bo choć widzę w Obamie i Demokratach jedyną szansę na sensowną społeczną zmianę w Ameryce, to jako człowiek z Europy Wschodniej boję się ich izolacjonizmu. Ale gryzę się w język, żeby w przerwach doskonale zagranej - nie tylko przez Kristin Scott Thomas - Czechowowskiej „Mewy” prowadzić dalej niezobowiązującą towarzyską rozmowę. Nie przyjechałem tutaj, żeby pouczać, zresztą w imię czego miałbym to robić? Wyjechałem z Polski „moherów” walczących z „łże-elitami”, gdzie „salon” pacyfikuje „ciemnogród”, Tusk zabiera Kaczyńskiemu samolot, a wielki Jarosław straszy emerytów Brukselą. Nie mam w bagażu żadnej polskiej legendy, którą mógłbym teraz moralnie zaszantażować sympatyczną liberalną Amerykankę, więc słucham jej historii, życzliwie przyłączając się do jej licznych zdziwień nieoczywistością świata, w którym czarny chrześcijanin z Kenii nakręcony przez republikańskie tabloidy boi się Baracka Hussajna Obamy jako narzędzia globalnego islamskiego dżihadu.

Antysocjalistyczny terminator

Jedyny obszar, w którym Republikanie potrafią skutecznie zaczepić Obamę, to obszar podatków. Jedyne badanie, w którym zaufanie dla McCaina o 2 proc. przewyższa zaufanie dla Obamy, to sondaż z pytaniem: komu bardziej ufasz w sprawie niższych podatków? Arnold Schwarzenegger zostaje ściągnięty do Ohio z Kalifornii jako antysocjalistyczny terminator. Opowiada, że uciekł z Europy przed podatkami i nie chce, aby teraz Obama wprowadził socjalistyczne podatki w Ameryce. Jako znany autorytet od bodybuildingu radzi też Obamie, aby ten „wrzucił nieco ciała na swoje abstrakcyjne idee”.

Sarah Palin znalazła dla swojej antysocjalistycznej kampanii inną, prawdziwie churchillowską frazę. W piątek na wiecu w Pensylwanii woła: „To nie jest czas na socjalistyczne eksperymenty. Obama podniesie podatki Joemu Hydraulikowi, zabierze wam pieniądze, zdusi amerykańską przedsiębiorczość, utopi miliardy waszych dolarów w niepotrzebne rządowe programy. Rząd to problem, a nie rozwiązanie! To nie my powinniśmy pracować dla rządu, ale rząd na nas!”. W reakcji na te słowa totalny entuzjazm, jakiego nigdy nie wywołuje John McCain.

W sąsiednim Ohio McCain wybrał dużo bardziej poczciwą rolę wojskowego i politycznego weterana: „Mój kraj, moja ojczyzna, nigdy mnie nie zawiódł, zawsze byłem jego skromnym sługą”. W kampanii Republikanów ożywionej antysocjalistyczną krucjatą ostatniego weekendu dobry kraj i ojczyzna, której winni jesteśmy poświęcenie, to coś zupełnie przeciwnego niż zły rząd i wrogie państwo. Ten język neokonserwatywnej rewolucji, przez trzydzieści ostatnich lat wyjątkowo skuteczny, łączący gorący patriotyzm z praktycznym egoizmem, wyszedł jednak Amerykanom bokiem. Nie płacąc na zły rząd, pogrążyli w długach ukochaną ojczyznę, doprowadzili ją praktycznie na krawędź bankructwa, skąd przy okazji planu Paulsona zrobiła energiczny krok naprzód. Sarah Palin, mimo że dziesięć razy skuteczniejsza i energiczniejsza w swoich mowach od Johna McCaina, atakując Obamę za to, że utopi pieniądze ciężko zarobione przez Joego Hydraulika w deficycie rządu federalnego, zachowuje się tak, jakby startowała w kampanii Rona Paula, libertarianina z Teksasu, który nawet Republikanów uważa za socjalistów. A ona jest nową gwiazdą Partii Republikańskiej, za której rządów pobito historyczny rekord publicznych wydatków i wyprodukowano największy w historii Ameryki deficyt budżetowy i publiczny dług. Całe szczęście, że wiecowe przemówienia są adresowane do już przekonanych.

Wojna o duszę Joego Hydraulika

Pisałem już, jak to we czwartek Joe Hydraulik - kampanijna maskotka Republikanów, zwykły, kiepsko przędący biały facet, któremu Obama chce podnieść podatki - uległ syrenim śpiewom amerykańskiego przemysłu fonograficznego. Media sprzyjające Demokratom wyśmiewały jego ambicję rozpoczęcia kariery countrowego solisty. McCain obiecał mu, że jeśli wygra wybory - „nie jeśli wygram, ale kiedy wygram”, poprawia się na wizji McCain, bo spece od PR kazali używać temu zbyt poczciwemu politykowi czasu przyszłego dokonanego - to zabierze ze sobą Joego Hydraulika do Waszyngtonu. Nowojorski tabloid „The New York Post” zrobił z tego jedynkę: uśmiechnięty Joe Hydraulik na tle Białego Domu.

Waszyngton to dla białego faceta o nazwisku Wurzelbacher miejsce poważniejsze od Nashville, więc w czasie weekendu Joe Hydraulik pojawił się u boku Sarah Palin w Ohio i Pensylwanii. Jednak w ciągu tych kilku godzin, kiedy nie można było mieć pewności co do życiowych priorytetów Joego Hydraulika, republikańscy PR-owcy znaleźli i namaścili jego klona. Cory the Driller, czyli Cory od Wierceń, to Cory Miller, właściciel małej firmy robiącej odwierty w Teksasie. Tak jak Joe the Plumber ma trzydzieściparę lat i jest barczystym, wygolonym na łyso białym mężczyzną. Reprezentuje amerykański lud, którego faktycznie jest w pełnoprawnym przedstawicielem. Może nawet bardziej legalnym niż ciocia Obamy odnaleziona w Bostonie jako żyjąca w bloku o kiepskiej reputacji nielegalna emigrantka z Kenii. Entuzjastyczne Fox News pokazuje Cory’ego the Drillera na okrągło przez kilka godzin, dopóki na trasę republikańskiej kampanii nie wróci Joe Hydraulik, o klasę swobodniejszy i bardziej przekonany o swoim życiowym sukcesie niż smutny i spięty Cory Miller, szybko zgasła gwiazda kilku kampanijnych godzin.

Ostatni z wielkich

W piątek w Wyoming występuje Dick Cheney. Wyoming to jego rodzinny stan trzymany żelazną ręką przez Republikanów. Poparcie Cheneya dla McCaina jest spokojne, poważne, prawie nudne, ale w miarę jego wystąpienia do transmisji podłączają się kolejno wszystkie telewizje.

Na tle kampanijnej menażerii Republikanów - Sarah Palin, Joego Hydraulika, Cory’ego the Drillera czy Arnolda Schwarzeneggera - ten cynik z Waszyngtonu, dinozaur zimnej wojny, człowiek, który przez dekady skutecznie budował lobbystyczne więzi między Partią Republikańską i największymi amerykańskimi korporacjami - głównie ze zbrojeniówki i sektora energetycznego - czyniąc z Republikanów naturalnego suwerena Ameryki, robi wrażenie ostatniego poważnego polityka w medialno-piarowej Sodomie. Nie prześciga się w grepsach, spokojnie wskazuje, na kogo w Senacie i Kongresie mogą liczyć republikańscy wyborcy z Wyoming, bez entuzjazmu, ale lojalnie popiera McCaina. Rzuca parę wyważonych zdań, które na pewno trafią do republikańskiego wyborcy: „Człowiekowi, który przez całą młodość służył w armii, a potem służył amerykańskiemu narodowi w Waszyngtonie, daleko od lobbystycznych nacisków”. Kiedy wypowiada tę ostatnią pochwałę politycznej czystości McCaina, przez jego twarz przebiega uśmiech ironii, szybko opanowany. Nie przepadam za postzimnowojenną polityką Cheneya, choć skorzystałem na jego polityce zimnowojennej - na upadku muru. Jest twardym realistą, łamał prawo, był na tym przyłapywany, umiał się wywinąć. Wraz z nim odchodzi jednak to, co w tzw. rewolucji konserwatywnej było może cyniczne, brutalne, miejscami na granicy prawa, ale pozostawało przynajmniej realną, twardą władzą, a nie ideologicznym bełkotem. W nowej epoce wygrają ci, którzy jeszcze głębiej ukryją swoje polityczne ambicje w coraz gęstszej sieci lobbystycznego biznesu, PR i entertainmentu. Wystąpienie Cheneya to pożegnanie odchodzącej epoki. Tak jakby w kampanii PO po Kazimierzu Kutzu wystąpił Grzegorz Schetyna albo w kampanii PiS po pośle Cymańskim i posłance Szczypińskiej pojawił się Jarosław Kaczyński, ostatni już chyba poważny polityk swojej własnej partii.

Zaginiony w akcji na Manhattanie

W późny sobotni wieczór najbardziej ryzykowny punkt weekendowej kampanii McCaina, jego wystąpienie w satyrycznym programie telewizji NBC „Saturday Night Live”. Całe NBC lekko sprzyja Obamie, a autorzy „Saturday Night Live” od tygodni nie ukrywają nawet swoich sympatii. To tutaj wypromowano amerykańską aktorkę Tinę Fey jako parodystkę Sarah Palin przedrzeźniającą jej prowincjonalny akcent, energiczne gesty i krzykliwe kostiumy. McCain znowu, jak po zestrzeleniu nad Hanoi, znajdzie się głęboko za liniami wroga.

Mój hotel od siedziby NBC dzielą dwie przecznice, więc przychodzę spojrzeć, jak miasto Demokratów powita McCaina. Mimo późnej godziny w wąskich kanionach pomiędzy drapaczami chmur składającymi się na Rockefeller Center kręci się tłum gapiów. Ale nie ma plakatów, nie ma protestujących, jest tylko ciekawość. Jedyną głośną polityczną manifestacją w czasie weekendu na Manhattanie był protest grupy obrońców zwierząt przed futrzarskim butikiem na Piątej Alei.

Gromady policjantów - nie tylko ci w czarnych skórzanych płaszczach z metalowymi sprzączkami i blachami, które od paru dekad inspirują gejowską modę w NY i Los Angeles, ale także ludzie z jednostek antyterrorystycznych w pełnym osprzęcie i z karabinami, jakich jeszcze w życiu nie widziałem - nie mają przed kim chronić kandydata Republikanów. Jednak w ostatniej chwili ulice otaczające studio NBC zostają zablokowane i podjeżdża kawalkada czarnych ciężarówek, z których wysiada duża grupa ochroniarzy. Siwej głowy McCaina nawet pomiędzy nimi nie widać.

Ciąg dalszy śledzę już za pośrednictwem NBC. Wracam do hotelu, żeby zobaczyć, jak McCain poprowadzi swoją grę z Wietkongiem liberalnych mediów. Okazuje się, że poszedł na ryzykowną współpracę. Zgodził się przed milionami Amerykanów odegrać rolę kabaretowego wesołka, do której nie jest stworzony. W dodatku robi to u boku Tiny Fay wykańczającej od paru tygodni - fakt, że bez efektu - jego kandydatkę do wiceprezydentury. Oboje nie są śmieszni, ale to może tylko moje braki politycznego poczucia humoru. McCain nie musi odczytywać przed kamerą potępienia imperialistycznych zbrodni Ameryki. Pozwolono mu nawet na powtórzenie, nieco drewnianym głosem i z drewnianym uśmiechem, deklaracji, że jest niezależny i najchętniej walczy na straconej pozycji. Następnie występuje w skeczu, który ma być parodią środowego infomercialu Obamy i mógłby być nawet skuteczny, gdyby był śmieszny. Ale nie jest. McCain i Tina Fay jako Sarah Palin reklamują wyborcze produkty na sieci TV Shop. Fałszywa Sarah Palin proponuje „odświeżacz do powietrza Sarah” i laleczki Joego Hydraulika w sześciopakach. Prawdziwy McCain najpierw reklamuje swoje „wyjątkowo ostre noże do krojenie twardej waszyngtońskiej wieprzowiny”, a potem prowadzi nas do swojej prawdziwej żony Cindy, która z uśmiechem Królowej Śniegu proponuje kupno biżuterii firmy McCain’s Finest Gold - co jest aluzją do kłopotów finansowych kampanii McCaina wymagających już chyba wyprzedaży rodowych klejnotów. Myślę sobie, że gdyby Jarosław Kaczyński odwiedził show Szymona Majewskiego, wyglądałoby to mniej więcej podobnie. I miałoby podobny polityczny efekt.