Najpierw przeciekły fragmenty dokumentu opracowanego przez 16 amerykańskich agencji wywiadowczych, w którym rok 2008 uznano za najbardziej krwawy dla zachodnich wojsk. Kilka tygodni później brytyjski ambasador w Kabulu Sherard Cowper-Coles przyznał, że strategia Zachodu jest skazana na porażkę, a były dowódca Brytyjczyków walczących w Afganistanie Mark Carleton-Smith ogłosił, że wojny nie da się wygrać. Kilka dni temu świat obiegł kolejny raport. W opracowanym przez 24 agencje rządowe USA zaangażowane pod Hindukuszem i cytowanym przez CNN dokumencie czytamy: po pięciu latach obecności zachodnich wojsk przemoc w Afganistanie zamiast spadać zwiększyła się o 543 proc., a poparcie dla zachodnich wojsk w ciągu kilku ostatnich miesięcy zmniejszyło się o ponad 30 proc. Przemoc zaczęła rozlewać się również na spokojny i pozostający na marginesie wojny Kabul. Talibowie zrozumieli - czas porywać i morderstwać wszędzie tam, gdzie do tej pory było bezpiecznie. Czas wygrać ważną fazę wojny - starcie propagandowe.

Reklama

Miasto strachu

Tej jesieni zachodni pracownicy organizacji humanitarnych w Kabulu nie wychodzą z biur i domów bez potrzeby. Europejczycy i Amerykanie zniknęli ze słynnej Chicken Street - oazy antykwariatów z antykami oraz biżuterią. Policyjne pickupy z karabinami maszynowymi na niemal każdym skrzyżowaniu, patrole z kałasznikowami w dłoni, uzbrojeni ochroniarze przed biurami i domami co zamożniejszych kabulczyków - stały się codziennością. Do tego blokady, zasieki z drutu kolczastego, budynki obwarowane amerykańskimi hesco - lekkimi kontenerami wypełnionymi ziemią absorbującą podmuch eksplozji. Kabul jest twierdzą, ale ufortyfikowaną nie z zewnątrz, jak nakazuje tradycyjna sztuka wojenna, lecz od wewnątrz, jak wymusza rebeliancka taktyka walki podjazdowej.

Jedziemy przez północne dzielnice. Na rondach i skrzyżowaniach policja z bronią. Zapasowe magazynki, plecaki. Oddziały przygotowane na długą akcję. Przeszukują samochody, skrupulatnie sprawdzają dokumenty. Pojawia się NATO. Najpierw francuskie samochody pancerne, potem potężne amerykańskie MRAP-y, na koniec transportery Bułgarów. Nad miastem krążą dwa afgańskie śmigłowce Mi-17. Krzątanina na tle szaroburego molocha. Wszystko po to, by znaleźć Francuza z organizacji humanitarnej uprowadzonego w dzielnicy Baharistan. Napastnicy pojawili się znikąd. Byli uzbrojeni. W bójkę z nimi wdał się przypadkowy kierowca. Próbował wyrwać broń jednemu z porywaczy. Dostał pięć kul. Najpierw w nogi, później w klatkę piersiową. Francuza skopano i wrzucono do samochodu. Zniknął.

Reklama

Z tego obozu znikają ludzie

Policyjny pick-up hamuje. "Co wy tu robicie? Zabierajcie się stąd" - ostry ton afgańskiego oficera nie daje szans na dyskusję. Dwóch policjantów wyskakuje na drogę z automatami w dłoni. Tym razem to nie represja, ale troska. O nas. "Przecież oni trzymają tam broń" - emocjonuje się policjant.

Ma rację. W Chahar Rahi Kambar w zachodnim Kabulu rozłożyło obóz siedemset rodzin Helmandczyków wygnanych ze swojej prowincji przez bombardowania NATO. Wielu z nich sprzyja talibom.

Reklama

Ostre rysy. Na głowach turbany upięte tak, by z przodu zwisał długi na metr kawałek materiału. To Pasztuni z południa. Nie pałają sympatią do rządu, który zresztą dostarcza im żywność, a już szczególnie do ludzi Zachodu.

"W mojej wsi talibowie walczyli z armią afgańską, przyleciały samoloty i zbombardowały domy, wielu ludzi zginęło. Musieliśmy uciekać, nie mamy gdzie mieszkać" - opowiada Bismillah, pięćdziesięciolatek z powiatu Sangin. Wszyscy tu mają za sobą podobne historie.

Rozmawiamy na skraju obozu. Kiedy próbujemy wejść głębiej, otaczają nas wrogie spojrzenia. Młody chłopak chwyta fotografa Wojtka za rękaw: "Wynoś się stąd."

Właśnie w Chahar Rahi Kambar miesiąc temu zniknęła kanadyjska dziennikarka Mellissa Fung, kolejna ofiara kabulskiej czarnej serii. Dopiero niedawno Kanadyjczykom i afgańskiej policji udało się doprowadzić do jej uwolnienia.

Porwania okazały się bardzo skuteczną bronią. Większość ludzi z zagranicy na nowo organizuje sobie pracę. Zmienia taktykę działania. Tak by trudniej było dać się namierzyć.

Placówka Polskiej Akcji Humanitarnej w Afganistanie to ledwie trzy młode kobiety. Do niedawna pracowały rutynowo, pomagając kształcić młodych Afgańczyków. Jak mówią, nie zabierały nawet na wyjazdy telefonu satelitarnego albo zapominały go naładować. Choć to kraj ogarnięty wojną, żyły bez lęku. Teraz wszystko się zmieniło.

"Nie wychodzimy na spacery. W ogóle nie opuszczamy budynku w celach prywatnych. Kiedy wyjeżdżamy, zabieramy takie ubrania, by nie wyróżniać się z tłumu, w samochodach siadamy z tyłu. Nie poruszamy się same. Przed wyjazdami zbieramy informacje od naszych współpracowników w terenie. Niekiedy z wyjazdów rezygnujemy w ogóle" - mówi Olga, szefowa misji.

- Boicie się?

- Tak.

- Myślicie o wyjechaniu stąd?

- Ciągle o tym rozmawiamy.

Tablica z logo PAH zniknęła z budynku dwa lata temu. Teraz swoje znaki zdjęli sąsiedzi z innej organizacji. W Kabulu nie widać już szyldów grup pomocowych, chyba że mieszczą się w fortecach obwałowanych hesco. Tak jak oenzetowskie biuro World Food Program położone w centrum, niedaleko parku Shar-e-Naw. Wejście na umówione tam spotkanie to przeprawa przez trzy punkty kontrolne. Wewnątrz uzbrojeni strażnicy. Na zewnątrz policjanci i prywatni ochroniarze wyposażeni w AK-47. Jednak i tutaj nikt nie powie, że wszystko jest OK. "Przecież nie można się zabunkrować na stałe. Wyjście na miasto albo poza Kabul stało się naprawdę ryzykowne" - mówi pracujący dla WFP Ebadullah Ebadi. "Jeśli chodziło o zasianie strachu i niepewności, to cel został osiągnięty" - dodaje.

"Talibowie są silni tylko pozornie, faktycznie nie mają w Kabulu ani poparcia, ani struktur" - przekonuje nas kanadyjski generał brygady Richard Blanchette z kwatery głównej ISAF. "Stosują taktykę zastraszania. Sprawiają wrażenie, że mogą wszystko, są wszędzie. Kiedy jednak przyjrzeć się faktom, są słabi."

Ma rację. Jednak te racje dobrze brzmią, gdy słucha się ich w ogródku przed silnie ufortyfikowaną kwaterą główną sił NATO w Afganistanie. Poza nią słowa o słabych talibach są już mniej przekonujące. Wystarczy chwila, by tuż za bramą dowiedzieć się o kolejnych porwanych. Tym razem dwóch dziennikarzach z Niemiec. Później wieści o kolejnym "białym towarze” w niewoli - dziennikarzu amerykańskiego "New York Timesa”. Wszystko w ciągu zaledwie kilkunastu jesiennych dni. W okresie, w którym Afganistan zazwyczaj się uspokajał, a rebelianci zaszywali się na zimę w górskich wioskach. W tym roku jest jednak inaczej. Właśnie dlatego trzeba zmienić nawyki. Nie chodzić dwa razy tymi samymi ulicami. Jeść w różnych restauracjach. Nie spowiadać się nikomu ze swoich planów na następny dzień. Ryglować drzwi na noc. Na wszelki wypadek.