"Zwycięstwo daje nam szansę na wprowadzenie zmian. Nie dojdzie do tej zmiany, jeśli wrócimy do starych metod" - zapowiadał Obama w noc wyborczą, gdy było już wiadomo, że to on zostanie 44. prezydentem USA. Jednak jego zespół ds. bezpieczeństwa, który jest już w ostatniej fazie tworzenia, bardziej kojarzy się z polityką kontynuacji niż rewolucji. Amerykańskie media wczoraj były niemal pewne, że stanowisko sekretarza obrony przynajmniej na rok zachowa Robert Gates, który od dwóch lat realizuje politykę George’a W. Busha w Iraku i Afganistanie, a prywatnie jest bliskim przyjacielem jego rodziny. Co więcej, wraz z nim na wysokich stanowiskach w administracji pozostanie przynajmniej kilku jego zaufanych pracowników.

Reklama

Także dwa inne kluczowe stanowiska u Obamy najpewniej obejmą politycy z wieloletnim waszyngtońskim doświadczeniem. Fotel doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego przypadnie Jamesowi Jonesowi, który podobnie jak Gates pracował dla administracji Busha. Ten były generał Marines pełni obecnie funkcję specjalnego wysłannika ds. inicjatyw pokojowych na Bliskim Wschodzie. Świeżego powiewu do polityki zagranicznej nie wniesie także przymierzająca się do posady sekretarza stanu Hillary Clinton, która przez osiem lat była doradcą swego męża prezydenta, a po wyprowadzce z Białego Domu przeniosła się na Kapitol.

Także drugi szereg w drużynie ds. bezpieczeństwa to starzy polityczni wyjadacze, najczęściej z przeszłością w rządzie Clintona. Zastępcą sekretarza stanu ma zostać James Steinberg, który pełnił to stanowisko w poprzedniej demokratycznej administracji, zaś ambasadorem przy ONZ najpewniej będzie Susan Rice, która u Clintona odpowiadała za politykę z krajami afrykańskimi. "Wyborcy Obamy, którzy liczyli na szybkie wycofanie sił USA z Iraku, z pewnością poczują się rozczarowani widząc, że w nowym rządzie pierwsze skrzypce grać będą politycy prowojenni i zwolennicy interwencjonizmu tacy jak Clinton czy Gates" - mówi nam John Fortier, politolog z American Enterprise Insitute. Jednak jego zdaniem prezydent elekt, który musi zmierzyć się nie tylko z dwiema wojnami, ale także globalnym kryzysem gospodarczym, nie może pozwolić sobie na eksperymenty. W tej sytuacji woli postawić na rutynę i doświadczenie nawet za cenę rozczarowania części swojego elektoratu. "Trzeba także pamiętać, że do wprowadzenia rzeczywistych zmian, o jakich ciągle mówił Obama, trzeba wiedzieć, jak funkcjonuje administracja. Paradoksalnie może okazać się, że właśnie z tymi ludźmi będzie łatwiej realizować rewolucyjne pomysły niż z nowicjuszami" - dodaje Fortier.