"Jako buddyjski mnich, mam moralny obowiązek przybyć tutaj, spotkać się z bliskimi poległych i dzielić z nimi ból i smutek" - zapowiadał w niedzielę Dalajlama, zaznaczając, że jego podróż nie powinna wywołać napięć na linii Tajpei - Pekin.

Dziś mnich przewodniczył modlitwom we wsi Hsiao Lin, gdzie 600 mieszkańców zginęło pod lawiną błota i skał, która przygniotła ich domy. Nie omieszkał także przypomnieć dziennikarzom, "że jego wizyta ma ściśle niepolityczny charakter" i nie zamierza odwiedzać prezydenta Tajwanu Ma Ying-jeou.

Reklama

p

Chińczykom jednak wyraźnie nie spodobała się jego drobna wzmianka na temat demokracji: "Tajwan powinien pielęgnować bliskie i unikalne stosunki z Chinami, ale w tym samym czasie powinien cieszyć się demokracją i dobrobytem" - powiedział mnich. Przedstawiciele Chin ds. stosunków z Tajwanem zapowiedzieli na łamach "Xinhua", że będą mieli oko na dalszy przebieg jego wizyty.

Reklama

>>> 700 osób uciekło przed morderczym błotem

Dalajlama został zaproszony na Tajwan przez przedstawicieli obszarów dotkniętych uderzeniem tajfunu, a jego wizytę zaaprobował sam prezydent. Mnich ma zostać tam do 4 września.

Chińczycy od początku sprzeciwiają się jego odwiedzinom na Tajwanie, który uważają za swoją "zbuntowaną prowincję". Choć od 1959 r. przebywa on na wygnaniu, zarzucają mu prowadzenie działalności separatystycznej.