Jak głosują w innych krajach? Frekwencja nawet 70 procent!
1
Choć Stany Zjednoczone są kolebką demokracji, frekwencja w wyborach w tym kraju jest stosunkowo niska. W ostatnich wyborach prezydenckich wzięło tam udział mniej niż 55 proc. Amerykanów. W głosowaniu do parlamentu frekwencja jest jeszcze niższa.
Na początku ubiegłego stulecia w wyborach prezydenckich głosowało 4 na 5 Amerykanów. Z czasem frekwencja spadała i kiedy w 1996 roku Bill Clinton zapewnił sobie reelekcję, do urn poszło tylko 48 proc. uprawnionych. W ostatnich wyborach parlamentarnych frekwencja wyniosła tylko 37 proc.
Główne przyczyny niskiej frekwencji w USA to konieczność rejestrowania się do głosowania oraz większościowa ordynacja, która sprawia, że w wielu stanach i okręgach z góry wiadomo, która partia zwycięży.
Mieszkam w Waszyngtonie, który jest okręgiem demokratycznym, i niezależnie od tego, co zrobię, wynik jest przesądzony - mówi jeden z mieszkańców.
Za sprawą Baracka Obamy w wyborach prezydenckich 2008 i 2012 roku wyraźnie wzrosła frekwencja wśród ludzi młodych i czarnoskórych Amerykanów. Ponieważ niektóre komisje wyborcze były na to nieprzygotowane, wielu Amerykanów, aby oddać swój głos, stało po kilka godzin w kolejkach.
Shutterstock
2
Podczas wyborów parlamentarnych w Niemczech frekwencja zawsze przekracza 70 proc. Niemcy i tak narzekają jednak, że to za mało.
Dla zdecydowanej większości Niemców to oczywiste, że chodzi się na wybory. W ostatnich dekadach frekwencja w Niemczech zaczęła jednak spadać. W 2009 roku pobito niechlubny rekord. Do urn poszło zaledwie niecałe 71 proc. uprawnionych. Eksperci bili na alarm, mówiąc o dramatycznie niskim wyniku. W latach siedemdziesiątych frekwencja w wyborach do Bundestagu przekraczała bowiem 90 proc.
Podczas ostatniego glosowania tendencję spadkową udało się jednak zatrzymać. Do urn poszło 71,5 proc. uprawnionych.
Shutterstock
3
We Włoszech prezydenta wybiera parlament. Jeśli zaś chodzi o frekwencję w wyborach parlamentarnych - w ostatnich, w roku 2013 poszło do urn trzy czwarte uprawnionych. Politycy natychmiast wyrazili zaniepokojenie spadkiem frekwencji wyborczej, podobnie jak media.
Był to rzeczywiście najgorszy wynik w historii Republiki Włoskiej.
W wyborach do Zgromadzenia Narodowego w czerwcu 1946 roku wzięło udział 89 proc. wyborców. Dwa lata później, gdy Włosi mogli wybrać, czy ich kraj ma pozostać częścią Zachodu czy też zdecyduje się budować socjalizm, frekwencja wyniosła 92 proc.
Do 2008 roku frekwencja nie spadała poniżej 80 proc.
Wysoka tuż po wojnie była rezultatem odreagowania okresu faszyzmu, gdy nie było demokratycznych wyborów. Później jednym z powodów był na pewno przepis, wprowadzony w połowie lat 50., że udział w wyborach jest obowiązkowy. Nie było poważnych sankcji ani konsekwencji, poza wpisaniem do akt niewypełnienia tego obowiązku. Uchylono go dopiero w 1993 roku.
Shutterstock
4
Wielka Brytania, jako dziedziczna monarchia, nie ma odpowiednika wyborów prezydenckich, ale w wyborach parlamentarnych frekwencja należy do niskich. Wśród demokracji zachodnioeuropejskich gorzej wypada jedynie Francja.
W tegorocznych wyborach parlamentarnych 7 maja frekwencja była taka sama jak 5 lat temu i wynosiła 66 proc. W poprzednich dekadach wahała się od 71 do 78 proc. i tylko raz, w 2001 roku, spadła poniżej 60. Jest to więc i tak sporo więcej niż w Polsce.
Niemniej brytyjskie media tradycyjnie narzekają na marazm polityczny w znacznych odłamach społeczeństwa, zwłaszcza wśród ludzi młodych. Przed ostatnimi wyborami brytyjski komik i aktywista Russel Brand, autor internetowego wideoblogu "Trew News" śledzonego przez 10 milionów młodych, namawiał ich do bojkotu głosowania, bo - jak przekonywał - żadna partia nie reprezentuje ich punktu widzenia.
W Szkocji, rozpalonej namiętnościami politycznymi po zeszłorocznym referendum niepodległościowym, frekwencja w ostatnich wyborach była o 5 punktów proc. wyższa niż w Anglii, również wśród młodych wyborców. Szkoci wybrali też najmłodsza posłankę w obecnym parlamencie - 20-letnią studentkę Mhairi Black.
Shutterstock
5
W Belgii głosowanie w wyborach jest obowiązkowe. Każdy kto nie weźmie w nich udziału jest karany grzywną.
Frekwencja w wyborach przekracza 90 proc.
Grzywna wynosi 30 euro, ale może wzrosnąć do 100, jeśli ktoś kilka razy z rzędu nie pójdzie do głosowania i wtedy taka osoba jest pozbawiana praw publicznych.
To nie kary a obywatelski obowiązek nakazuje Belgom brać udział w wyborach - mówi Polskiemu Radiu Belg Michel Plumley. On głosuje zawsze. - To kwestia osobistego wyboru, uważam, że należy skorzystać ze swoich praw. Mogę zrozumieć tych, którzy nie idą do urn bo ich to nie interesuje, ale ja chcę mieć wpływ na rządzących i dlatego głosuję - dodaje.
Obowiązkowy udzial w wyborach wprowadzono w Belgii w 1893 roku, by zmobilizować przede wszystkim osoby niewykształcone. Niedawno jednak pojawiły się głosy, że należałoby skończyć z anachronicznymi przepisami z XIX wieku. Padały argumenty, że rezygnacja z głosowania to też wybór. I może gdyby nie było ono obowiązkowe, politycy musieliby się bardziej starać, by zachęcić do pójścia do urn.
Shutterstock