Nagranie jest koronnym dowodem przeciwko oskarżonym: Oktawiuszowi A. i Krzysztofowi T., którzy nie zawahali się, jak ustalili śledczy,

Inne

Marcin Nakoneczny był wesołym, otwartym człowiekiem. Bezgranicznie ufał ludziom, bo nie miał powodu inaczej myśleć. Nikt go wcześniej nie skrzywdził, on sam też nie wyrządził nikomu żadnej przykrości. Zginął tylko dlatego, że spotkał na drodze ludzi, dla których zabicie kogoś było rozrywką - komentuje "Fakt".

Wszystko rozegrało się błyskawicznie, a przebieg zbrodni zarejestrowały kamery przemysłowe jednego z supermarketów w Stalowej Woli (woj. podkarpackie). Właśnie tam feralnego wieczoru Marcin spotkał się z kolegami. Zrobili drobne zakupy i przystanęli na chwilę na parkingu. Nagle na plac zajechał samochód, w którym siedziało pięciu mężczyzn. Gdy ruszyli z piskiem opon, omal nie rozjechali studenta i jego kolegów. Młodzi ludzie wykonali gest ręką - jakby chcieli upomnieć nieostrożnego kierowcę - twierdzi "Fakt".

Reklama
Inne

Pojazd się zatrzymał. Wyskoczyło z niego od razu dwóch osiłków. "Uważajcie trochę!" - krzyknął Marcin i podszedł w stronę samochodu. I nagle jeden z napastników zadał mu potężny cios w głowę. Siła była ogromna. 25-latek zatoczył się, ugięły mu się kolana i upadł na chodnik. Drugi ze sprawców dołożył mu jeszcze pięścią. Kiedy ofiara próbowała się podnieść, dostała kopniaka. Jednego, potem kolejnego. Pobity padł nieprzytomny na chodnik i przestał się ruszać. Bandzior w białym dresie stanął dumny nad konającym młodzieńcem z rozłożonymi rękami. "Jest jeszcze chętny?!" - ryknął w stronę znieruchomiałych z przerażenia kolegów studenta. Potem szybko wskoczył do samochodu i odjechał z ogromną prędkością - pisze gazeta.

Wstrząśnięci przyjaciele Marcina zaczęli gorączkowo wzywać pomocy. Po chwili na miejsce przyjechała policja, potem dwie karetki pogotowia. Lekarze reanimowali pobitego. Udało im się przywrócić akcję serca. Rodzina przez pięć dni żyła nadzieją na cud. Ale cudu nie było - pisze dziennikarz "Faktu". Młodzieniec umarł w szpitalu, nie odzyskawszy przytomności.

"Przy takim urazie szanse na przeżycie wynosiły zaledwie pięć procent. Jednoznacznie można stwierdzić, że obrażenia, które doprowadziły do śmierci, powstały w wyniku kopnięcia" - powiedział na rozprawie sądowej Stanisław Łagowski, biegły lekarz medycyny sądowej - dodaje "Fakt"

Reklama

Bandyci po pobiciu pojechali - jak gdyby nic się nie stało - na dyskotekę. Tam zostali zatrzymani przez policjantów. Na podstawie nagrań z monitoringu zarzuty popełnienia potwornej zbrodni postawiono dwóm napastnikom: Oktawiuszowi A. i Krzysztofowi T. Młodszy z nich był już wcześniej karany za rozbój. Teraz w sądzie w Tarnobrzegu, przed którym stanęli oskarżeni o pobicie ze skutkiem śmiertelnym, są bardzo butni - twierdzi "Fakt". Może po części dlatego, że nie mają zarzutu zabójstwa. Oktawiusz A. próbuje przekonywać, że nie wiedział, co robi. Twierdzi, że miewał urojenia, a wszystko przez chorobliwą zazdrość o dziewczynę - dodaje gazeta.

Podczas procesu razem ze swoim kompanem usiedli naprzeciw wielkiego monitora. Oglądali siebie samych. Dla nich drastyczne nagranie z monitoringu było jak zwykły film w telewizji. Beznamiętnym wzrokiem patrzyli, jak zabijają młodego człowieka.

Wstrząsających obrazów nie mogła oglądać matka Marcina. Kiedy pokazywano zapis z kamer, wyszła z sali. Potworna zbrodnia skrzywdziła całą jej rodzinę. "Syn miał tyle planów, kończył właśnie studia na AWF, za kilka miesięcy razem z narzeczoną mieli wziąć ślub. Cieszyłam się, że będziemy mieli wesele. W najczarniejszych snach nie przypuszczałam, że będę musiała wyprawiać pogrzeb. Zawalił się nam cały świat. Mijają dni od tamtych chwil, ale czas wcale nie goi ran. Wciąż mi go brakuje" - szlocha Lucyna Nakoneczny , mama Marcina. Kobieta jest oskarżycielem posiłkowym w procesie. Walczy o to, by sąd skazał oskrżonych na maksymalne wyroki - czyli kary po dziesięć lat więzienia dla każdego ze sprawców - pisze "Fakt".

"Ci bandyci zabrali mi to, co miałam najcenniejsze. Nie chcę, by wyszli za chwilę znów na wolność i zrobili to samo, skrzywdzili inną rodzinę" - mówi gazecie Lucyna Nakoneczny.