DZIENNIK znalazł chłopca, którego wysłano do szpitala dla umysłowo chorych na wakacje, dotarł też do statystyk, z których wynika, że półsieroty, którymi państwo powinno się opiekować, lądują na oddziałach zamkniętych sześciokrotnie częściej niż jakiekolwiek inne dzieci. "To powrót do praktyk z PRL" - mówi jeden z ekspertów.

Reklama

Darek ma 15 lat. Matka cierpi na alkoholizm, ojciec nie żyje. Darek w krakowskim sierocińcu znajdował się od piątego roku życia. Diagnoza: nadpobudliwość ruchowa. Liczba pobytów w zakładzie psychiatrycznym: "co najmniej kilkanaście". Zaczęło się chyba od prostej sprawy - sprzeczki o miejsce przy komputerze. Komputer był jeden, a Darek lubi gry. Przegrał, więc zrobił koszmarną awanturę.

Później przez lata wychowawcy opanują ten mechanizm do perfekcji: awantura równa się telefon, telefon równa się karetka, karetka równa się zakład dla umysłowo chorych. Najczęściej kończyło się na kilkudniowym pobycie, psychotropach i rozmowie z lekarzem. Wracał stamtąd, więc koledzy mówili na niego "wariat". Darek znów wychodził z siebie. Znów awantura i znów szpital.

W sierpniu przeniesiono go do ośrodka opiekuńczego prowadzonego przez katolicki ruch dobroczynny "Betel". "Zabraliśmy go ze szpitala, bo oddano go tam na wakacje" - mówi obecny wychowawca chłopaka Andrzej Kalinowski. Od trzech miesięcy 15-latek nie widział psychiatry i zapewne długo nie zobaczy. "To dziecko jak inne, jedyny problem, że jest niegrzeczne i wymaga więcej indywidualnej opieki" - mówi Kalinowski.

Reklama

Bo sprawiał kłopoty

Ilu jest w Polsce podobnych Darków? Według informacji zebranych przez Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej blisko 2 proc. dzieci trafiających do psychiatryków to wychowankowie domów dziecka. Jak ustalił DZIENNIK, w całej Polsce w placówkach opieki całodobowej znajduje się blisko 26 tys. dzieci. W całym kraju osób poniżej 18. roku życia jest 7,5 mln. Oznacza to, że mieszkańcy domów dziecka stanowią zaledwie 0,3 proc. wszystkich dzieci i trafiają na leczenie psychiatryczne przeciętnie sześć razy częściej. Jolanta Paruszkiewicz, psychiatra ze szpitala w Józefowie pod Warszawą nie ukrywa, że wiele z nich trafia pod zły adres. "To zdrowe dzieci, które owszem, potrzebują pomocy, ale na pewno nie hospitalizacji w zamkniętym ośrodku" - mówi.

Bardzo często nie wierzą w to nawet sami opiekunowie. Jedna z wychowawczyń w podwarszawskim ośrodku opiekuńczo-wychowawczym przyznaje: to praktyka, dzięki której placówki pozbywają się kłopotu z najbardziej uciążliwymi podopiecznymi. "Dom dziecka może liczyć nawet 100 osób. Przy takim przeludnieniu zdarza się, że w ciężkich przypadkach wychowawczych szefostwo robi wszystko, by się dziecka pozbyć. Choćby wysyłając je do szpitala" - mówi.

Reklama

Bo miała zakaz wychodzenia

Czasem nikt nie chce bawić się w szczegóły. Oto przypadek z jednego z sierocińców na Mazowszu. Agnieszka ma 14 lat, kilka miesięcy temu miała za karę zakaz wychodzenia z budynku. Próbowała wyjść oknem, skoczyła z drugiego piętra i skręciła kostkę. "Zrobiłam głupio, jak nie wiem co, ale nie umiałam inaczej uciec z budynku, wydawało mi się, że jest nisko" - mówi.

Dziewczynkę odwieziono do chirurga, a ten stwierdził możliwą próbę samobójczą i wypisał jej... skierowanie do zakładu psychiatrycznego. "Bardzo się wystraszyłam. Nie chciałam, żeby zamknęli mnie z czubkami" - opowiada. Agnieszka spędziła w szpitalu kilka miesięcy. Na oddziale z dwudziestką innych dzieci, z drzwiami zamykanymi od zewnątrz. "Już pierwszego dnia zobaczyłam, jak przywiązują agresywną dziewczynę pasami do łóżka. Byłam w szoku, ale już się przyzwyczaiłam" - opowiada.

Jest zdrowa, ale to nie oznacza, że wyjdzie. Proceder wyjaśnia lekarz ze wschodniej Polski: "A jak wypiszę takie dziecko, a ono sobie coś zrobi, to kto za to poniesie odpowiedzialność?"

Bo chciał być bliżej mamy

Jolanta Paruszkiewicz wspomina inny przykład: 14-letniego Adama, którego przyjęła na oddział po próbie samobójczej. Skoczył z okna i nikt nie zwrócił uwagi, że desperacki czyn był finałem przegranej przez chłopaka walki o przeniesienie do innej placówki. "Sąd skierował go do ośrodka oddalonego kilkaset kilometrów od domu. Prosił i błagał, żeby go przenieść bliżej mamy. Nikt nie reagował na jego prośby, więc próbował zrobić sobie krzywdę" - mówi Paruszkiewicz. Zwraca uwagę, że większość dzieci (do takich należą wszystkie opisane przez DZIENNIK przypadki) trafia na oddziały z tego samego paragrafu - "zaburzenia zachowania". "To bardzo modna diagnoza, słowo wytrych, pod którym bardzo często nie kryją się żadne zaburzenia psychiczne" - komentuje Paruszkiewicz. Diagnoza często wystawiana jest przez lekarzy bez odpowiedniej kwalifikacji, takich jak chirurga, który składał Agnieszce zwichniętą kostkę.

Efektem jest co roku tragedia kilkuset dzieci, które wśród swoich rówieśników zostają mianowane wariatami. Wiele z nich przez lata będzie walczyć z tą etykietką. Wiele, jak Darek, będzie się wyłącznie pogrążać. Na kolejną docinkę "wariat" reagować będą przemocą. By znów wylądować w zakładzie.

Imiona bohaterów zostały zmienione