Płaczą też wdowy po żołnierzach z CASY. W ostatnich miesiącach wiele razy słyszały, że pierwszy rok po śmierci najbliższej osoby jest najtrudniejszy, a potem będzie lepiej. Nie wierzą.

"Ja bym bardzo nie chciała, żeby ktoś z naszej rodziny umarł. Ani ja, ani braciszek, ani mamusia, ani tatuś" - na początku stycznia ubiegłego roku 6-letnia dziewczynka kompletnie zaskoczyła tym stwierdzeniem swoich rodziców. "Skąd ci to przyszło do głowy?!" - uspokajali ją, ale nie odpowiadała. Dwa tygodnie później matka, żona jednego ze świdwińskich oficerów, musiała jej powiedzieć, że tatuś już nigdy nie wróci do domu.

Reklama

Jak mi się żyje? Zapytaj za dziesięć lat

W samym Świdwinie mieszkają już tylko dwie wdowy po żołnierzach z casy. Przed rokiem było ich jedenaście. Jedna jest w pobliskim Połczynie, w Mirosławcu też zostały tylko dwie kobiety. Reszta rozjechała się po Polsce. Wróciły do swoich rodzinnych stron. Niedawno znajoma jednej z nich spontanicznie zapytała: "Jak ci się żyje bez męża? Radzisz sobie jakoś?" "Zapytaj za dziesięć lat..." - odpowiedziała wdowa. Większość kobiet nie może jeszcze zdobyć się na rozmowę. Na dzwonku do mieszkania jednej z nich ciągle widnieje imię męża. Na wszystkich drzwiach na klatce schodowej widać kredowy napis "K + M + B = 2009". Tylko na tych jednych nadal: 2008.

Reklama

"Po katastrofie ciągle coś się działo, ciągle coś trzeba było załatwiać. Teraz przyszła szara codzienność. Czuję, że jest mi z tym wszystkim coraz trudniej" - mówi jedna z wdów po żołnierzu ze Świdwina, poprawiając atłasową kokardę przepasującą czarny żakiet. Nienawidzi, gdy ludzie pocieszają ją, mówiąc: czas leczy rany. Nienawidzi, gdy pytają, czy po rocznicy przestanie ubierać się tylko na czarno. "Przecież ja nie wiem, co będzie dalej. Przecież to nie jest tak, że żałoba kończy się z dnia na dzień. Nie wiem, kiedy i czy w ogóle przyjdzie taki dzień, że wstanę rano i ubiorę białą bluzkę..." - mówi cicho. Żakiet, który ma na sobie, kupiła na początku stycznia ubiegłego roku. W lutym mieli iść z mężem na jakąś oficjalną uroczystość. Choć mąż nigdy nie interesował się tym, jakie ubrania kupuje żona, tym razem zapytał: "A ty co na siebie włożysz?". "Powiedziałam, że właściwie przydałby mi się czarny aksamitny żakiet. I tak już zostałam w tej czerni" - mówi.

Major Wiesław Gasek ze świdwińskiego I Skrzydła Lotnictwa Taktycznego zauważył, że po tragedii kilka pań zrobiło prawo jazdy, usamodzielniło się. W grudniu ubiegłego roku część wdów po żołnierzach z casy i wdowy po innych pilotach, którzy zginęli w czasie służby, postanowiło założyć stowarzyszenie W Cieniu Orła. "Orły to nasi mężowie. A my, ich żony, zawsze byłyśmy w cieniu, zawsze jeden kroczek za nimi, zawsze gotowe rzucić wszystko i iść za nimi w kolejne miejsce służby" - mówi Iwona Piłat.

Żony zmarłych w katastrofie pilotów nie chcą dzisiaj rozmawiać o tym, kto ponosi winę za katastrofę. "Niech zakończy się sprawa w prokuraturze. Ale ja, broń Boże, nie mam żadnych pretensji do załogi z Krakowa. Przecież nikt nie chciał takiej tragedii" - mówi wdowa po jednym z oficerów ze Świdwina. W niektórych kobietach jest jednak wiele żalu. O to, że na oficjalnych uroczystościach pogrzebowych mogło być tylko po dziesięć osób z każdej rodziny. O to, że MON nie potraktował ich w sposób szczególny. Każda z kobiet dostała po mężu rentę. "Uważam, że MON powinien nam wypłacić odszkodowanie" - mówi jedna. Niewykluczone, że część wdów będzie jeszcze domagać się zadośćuczynienia od resortu. "Poczekamy tylko, aż prokuratura zakończy śledztwo" - mówią. Iwona Piłat, której mąż Jerzy dowodził jednostką w Mirosławcu, studzi te emocje: "Dostałyśmy to, co należy nam się zgodnie z przepisami. Nie możemy wymagać nic ponadto."

Reklama

Jakby rozbił się autokar wiozący weselnych gości

"Mąż zadzwonił z Warszawy. Powiedział, że będzie w domu o 19.30. On był zawsze bardzo punktualny" - wspomina po roku Iwona Piłat. Dokładnie pamięta, że krzątała się wtedy po ich wynajmowanym w miasteczku mieszkaniu. "Coś porządkowałam" - mówi. Nagle usłyszała ryk syren. Najpierw straż, potem karetki. Wybiegła na balkon. "Pojazdy jechały w stronę lotniska. Włączyłam telewizor i już wszystko było jasne. Zaraz potem rozdzwoniły się telefony" - opowiada. Gdzieś w niej tlił się cień nadziei, że mąż zdążył wyskoczyć, że może stał się cud. Rozsądek podpowiadał jednak co innego. Żona pilota przecież doskonale wie, jak wygląda casa. Jeśli tak duży samolot runął na ziemię, nikt nie miał żadnych szans.

Samolot transportowy CASA leciał z Warszawy przez Powidz i Krzesiny do Mirosławca. Potem miał jeszcze lecieć do Świdwina i zakończyć kurs w Krakowie. Na pokładzie byli wojskowi, którzy właśnie wracali z konferencji o bezpieczeństwie lotów. Maszyna rozbiła się w lesie pod Mirosławcem, niespełna kilometr od pasa lotniska, dokładnie o godz. 19.07.

W ciągu jednej nocy Mirosławiec i Świdwin pogrążyły się w rozpaczy. Tam wszyscy znali pasażerów samolotu, przynajmniej z widzenia. "To tak, jakby zginęła rodzina" - mówi mjr Gasek ze świdwińskiej jednostki. "Trudno to pojąć, jeśli tego się samemu nie przeżyje. To trochę tak, jakby w drodze na wesele rozbił się autokar wiozący wszystkich gości" - mówi.

Tak jak w filmie "Katyń"

"Styczeń, luty... niewiele pamiętam. Byłam jak w amoku. Z jednej strony niewyobrażalna rozpacz, z drugiej ciągle coś działo, pogrzeby, formalności, uroczystości..." - mówi jedna z wdów. Również na miejscu katastrofy ciągle ktoś pracował. Z niewielkiej polany podzielonej wtedy na sektory trzeba było wyzbierać wszystkie ludzkie szczątki, wszystkie elementy samolotu, które mogłyby potem pomóc śledczym odtworzyć ostatnie minuty lotu. Wśród strzępów żelastwa były też osobiste rzeczy wojskowych. "Przyjechali żandarmi. Wzięli kartki, założyli białe rękawiczki. I spisywali wszystko, co było poukładane w kartonach" - wspomina jeden z oficerów jednostki w Mirosławcu. "Najpierw sektor pierwszy, potem drugi, trzeci. Brali tak wszystko po kolei, a jeden z nich siedział i pisał, co mu dyktują beznamiętnym głosem: brązowy skórzany portfel, jedna sztuka. Zawartość: legitymacja na nazwisko takie i takie, jeden święty obrazek lekko nadpalony w lewym górnym rogu, jeden różaniec, monety dwudziestogroszowe, sztuk dwie. Wszystko pakowali w szare koperty, dokładnie tak jak w filmie <Katyń>. A potem przychodziły wdowy, odnajdowały to, co należało do ich mężów, skrupulatnie kwitując każdy drobiazg" - mówi żołnierz.

Teraz Iwona Piłat wyciąga z torebki foliową koszulkę. W środku kilka banknotów i drobnych monet. "Noszę to jako talizman" - mówi. W jej warszawskim mieszkaniu, obok portretu awansowanego pośmiertnie na generała dywizji Jerzego Piłata, leży reszta rzeczy ocalałych z katastrofy. Między innymi nienaruszona niemal czapka i nadal chodzący zegarek. "Chyba powinnam napisać list do firmy Tissot, że ich zegarek przetrwał nawet taką katastrofę" - mówi Iwona Piłat.

Stalowa drzazga w umierającym drzewie

"Pomyślałam: jakie małe to miejsce!" - mówi jedna z wdów o chwili, kiedy pierwszy raz zobaczyła polanę, na której teraz stoi pomnik ku czci poległych żołnierzy. Stare tory kolejowe, sosnowy las. Niezwykła cisza. Ziemia pokryta śniegiem. Osmalone drzewa pewnie całkiem obumrą w ciągu najbliższych lat. Jakieś trzy metry nad ziemią, w korze jednego z nich, nadal tkwi niewielki stalowy element casy. Kiedy było ciepło, każdego dnia przyjeżdżało tu nawet po kilkanaście samochodów. Z całej Polski. "Jak siedziało się przed domem na ławce, to samochody tylko zwalniały i kierowcy pytali, którędy do pomnika" - mówi starsza mieszkanka Mirosławca. "Kiedyś jak mówiłam, że jestem z Mirosławca, wszyscy pytali, a gdzie to jest? Teraz kiwają ze zrozumieniem głowami" - mówi Elżbieta Rębecka-Sabak, burmistrz miasta.

Major Gasek latem objechał wszystkie cmentarze w Polsce, gdzie leżą pochowani jego przyjaciele. Wszystkie groby sfotografował. "Pan Maciąg i pan Maniewski leżą obok siebie. Tak jak za życia. Zawsze byli nierozłączni. Proszę zobaczyć jaki piękny pomnik" - pokazuje zdjęcie mogiły generała Andrzejewskiego.

W Mirosławcu nadal biega cień dowódcy

"Czy pani wie, że ja do tej pory nie potrafię wykasować ich numerów ze swojej komórki?" - Anna Masłowska, dyrektorka świdwińskiej podstawówki im. Lotników Polskich zaczyna płakać. W szkole trudno uciec od wspomnień. Na ścianach wisi mnóstwo pamiątek, podziękowań. Wiele jeszcze podpisanych przez generała Andrzeja Andrzejewskiego, dowódcę I Brygady Lotnictwa Taktycznego w Świdwinie (obecnie jednostka nazywa się I Skrzydło Lotnictwa Taktycznego). Wojskowi z miejscowych jednostek byli zapraszani na każdą szkolną uroczystość. Masłowska wyciąga szkolną kronikę. "Przez pierwsze miesiące po katastrofie była głęboko schowana. Nie mogłam na nią patrzeć" - mówi. Bo w kronice nie ma strony, na której nie byłoby zdjęć żołnierzy z casy. Przystojni, uśmiechnięci. "O tu, pan Cieślik. On miał takie niebieskie oczy! Coś niesamowitego! O, a tu razem z gen. Andrzejewskim. A tu jest jeszcze pan Maniewski. Nie ma zdjęcia, na którym nie byłby uśmiechnięty..." - wylicza. Kiedy przed wakacjami wdowa po Zdzisławie Cieśliku razem z synami przekazywała na pamiątkę jeden z pucharów męża, cała szkoła płakała.

Major Krzysztof Tabisz z jednostki w Mirosławcu podkreśla, że w wojsku nie ma miejsca na próżnię. "Tych, co odeszli, musieli zastąpić nowi ludzie" - mówi. Ten niezwykle żywiołowy, wesoły mężczyzna, na chwilę się zamyśla. "Wie pani, że czasem to my tu nadal myślimy, że oni żyją. Jeszcze chyba jesienią ktoś mi mówił, że wracał do domu samochodem, zobaczył jakiś cień przy drodze i pomyślał: <O, dowódca biegnie>. Bo pan Piłat był zapalonym biegaczem. Zawsze z pracy i do pracy biegał" - mówi.

Burmistrz Elżbieta Rębecka-Sabak bardzo przyjaźniła się z rodziną Piłatów. "W zeszłym roku nawet poszłam tam do lasu, pod pomnik, i mu zwymyślałam. Miałam problem, byłam zupełnie bezsilna. Powiedziałam: jak mogłeś nas zostawić, ty na pewno byś wiedział, co zrobić w tej sytuacji" - mówi. Ona również nadal ma w swojej komórce telefony do mirosławieckich pilotów. "Czasem wyobrażam sobie, że Jurek jest po prostu na kolejnym WOKSZ-u, czyli długim Wojskowym Obozie Kondycyjno-Szkoleniowym" - mówi wdowa po dowódcy.

Po wczorajszych uroczystościach bliscy żołnierzy z casy muszą wrócić do zwykłej codzienności. Muszą uczyć się żyć bez tych, którzy zawsze byli dla nich podporą. Muszą wiedzieć, jak powstrzymać łzy, kiedy nastoletni syn oświadcza: "Mamo, muszę zostać pilotem. Ktoś musi zastąpić tatę na służbie."

Jedna z wdów po żołnierzach z casy niedawno usłyszała takie słowa.