Oskarżeni nie dyskutowali z oskarżeniem i dobrowolnie poddali się karze. Przyznali się, że fałszowali dokumentację, odczyty urządzeń ostrzegających górników przed niebezpiecznym stężeniem metanu i nakazywali kontynuowanie pracy nawet wtedy, gdy normy były przekroczone. Ryzykowali ludzkim życiem po to, żeby kopalnia nie miała przestojów i ponosiła jak najmniejsze straty. Dlatego 23 górników w Halembie chodziło do korytarza kopalnianego wypełnionego metanem w takim stężeniu, że nie powinno być tam żadnego człowieka. Do wybuchu nie doszło jednak na zmianie pracy skazanej dziewiątki - dlatego byli oni sądzeni tylko za zaniedbania, a nie śmierć górników.

Reklama

"To pierwszy w historii polskiego górnictwa skazujący wyrok dla osób z nadzoru kopalnianego" - mówił po wyroku prokurator Michał Szułczyński. "Nie tylko udało się odtworzyć przyczyny katastrofy i jej przebieg, ale postawić przed sądem winnych z najwyższych struktur służbowych kopalni" - dodawał.

Jednak rodziny były bardziej powściągliwe w komentowaniu wyroku. "Trzysta złotych to kpina. Rozumiem, że to nie ci ludzie wysłali naszych chłopów na śmierć, ale ten wypadek mógł się zdarzyć dzień albo dwa wcześniej. Wówczas to oni byliby głównymi oskarżonymi" - mówi Mariola Poloczek, żona jednego z zabitych górników. Kobieta nadal ma żal do kierownictwa Halemby. "Nikt od momentu tragedii nie powiedział mi prostego słowa "przepraszam". Przedstawiciele zarządu kopalni i jej dyrektor to tchórze, którzy twierdzą, że nie są winni" - dodaje.

Zakończony proces dziewięciu górników jest "odpryskiem" głównej sprawy winnych katastrofy w Halembie, który nadal trwa. Na ławie oskarżonych Sądu Okręgowego w Gliwicach siedzi 17 osób, m.in. byli szefowie kopalni: dyrektor Kazimierz D. i główny inżynier do spraw wentylacji Marek Z. Wśród nich jest też Marian D., właściciel firmy Mard, w której pracowała większość zabitych górników. I w tym przypadku kary nie wyniosą 300 złotych - wszystkim grozi od ośmiu do 12 lat więzienia.

Reklama

Do wybuchu w Halembie w Rudzie Śląskiej doszło 21 listopada 2006 roku. Ponad kilometr pod ziemią wybuchł metan, a potem pył węglowy. Pracujący w pobliżu eksplozji górnicy nie mieli szans - temperatura w chodniku w ciągu ułamków sekund skoczyła do ponad tysiąca stopni. Dochodzenie szybko wykazało, że główną przyczyną wypadku było łamanie zasad bezpieczeństwa. Jak pokazuje ostatni raport Wyższego Urzędu Górniczego, od tamtej pory w polskich kopalniach niewiele się zmieniło. Do wypadku dochodzi w nich średnio co trzy godziny -- nadal przez łamanie zasad bezpieczeństwa.