Tak jak różne są domy, tak różne są ruiny. Po drewnianej budowli zostawało zazwyczaj pogorzelisko, często tylko piec ze sterczącym pośród zgliszczy kominem. A drewnianych budynków było w miastach przedwojennej Polski dużo - na początku lat 30. XX wieku średnio połowa zabudowy. To, co stanowiło pomnik wieloletniej pracowitości, ceglane domy - ostoja mieszczaństwa z jego cnotami i przywarami - zamieniło się w najtragiczniejsze ruiny miast po wojnie. Stały się nowym pejzażem codziennego życia setek tysięcy ludzi. Nieraz monumentalnym: "Ruiny Jasła są nie bez wielkości; góra cegieł, sztukaterii, belek, szyn i wapna [...] imponuje jak fragment starożytnego Rzymu" - pisał matematyk Hugo Steinhaus latem 1945 roku.

Reklama

Ogień pożaru trawił wnętrze domu, zostawiając osmaloną skorupę murów. Stare kamienice miały przeważnie drewniane stropy, z których nie zostawało nic. Skorupa taka była trudna do zamieszkania. Miejsce bytowania ludzi przybierało tam więc postać jam. W Warszawie roku 1945 było takich wiele. Odnalezioną wolną przestrzeń, pozostałość sutereny czy piwnicy uprzątano z gruzu, z desek lub kawałków papy robiono dach i wstawiano piecyk, tzw. kozę ze sterczącym kominkiem. Pośród bezmiaru gruzowiska unoszący się z niej dym był znakiem życia. Bywało, że wewnątrz domu bomba wydrążyła lej, nie naruszając jednak boków. Taką wyrwę starano się szybko obmurować, zostawiając na później jej wypełnienie. W rezultacie powstawały budynki o dziwnych kształtach, nieciągłe, przełamane. Taki okaz można do dziś oglądać przy warszawskiej ulicy Ludnej. Były też kamienice "ociosane" po bokach bombami, zachowujące kilka pięter o urywających się podłogach i otwartych na świat mieszkaniach. Na odsłoniętych ścianach wisiały obrazy lub zdjęcia, pamiątki dawnego intymnego życia. W takich ruinach urządzenie mieszkania było łatwiejsze, choć ulokowanie się na wysokim piętrze narażało na różne niebezpieczeństwa. Jeśli nie istniała klatka schodowa, trzeba ją było zastąpić konstrukcjami z desek, drabin, prowizorycznych stopni. Walące się fragmenty podłóg odgrodzić lub jakoś umocnić. Prowadzące w pustkę drzwi zabić deskami, aby nie weszło w nie dziecko. W razie silnego wiatru ściany takich domów mogły się sypać i walić. "Spóźnionymi" ofiarami wojny byli wielokrotnie - obok tych, którzy natknęli się na niewypały - także ludzie przywaleni ścianami ruin. W czasie wichury w lipcu 1945 roku runęła kamienica przy Wilczej 29 w Warszawie, grzebiąc kilkadziesiąt osób, a w grudniu - oficyna przy Nowogrodzkiej 42. Zginęło wtedy siedmioro ludzi.

Polityka mieszkaniowa

W zrujnowanych miastach istniał specyficzny "rynek mieszkaniowy". Na ziemiach poniemieckich rządziła zasada: kto pierwszy, ten lepszy. Przybysze, którzy zjawili się w tym rejonie najwcześniej, zajmowali okazałe mieszkania, często z meblami, pianinami, chromowanymi ekspresami do kawy, dostojnymi zegarami i księgozbiorami o stronach zapisanych szwabachą. W oknach wywieszali polskie flagi, na znak przynależności do ojczyzny, ale i dla bezpieczeństwa. Następni musieli się zadowalać mieszkaniami gorszymi, w dzielnicach zniszczonych i mniej zamożnych. Niekiedy dobre mieszkanie udawało się zyskać za "odstępne". Podgrzewało to walkę o lokale jeszcze zajęte przez Niemców. Jej ofiarami padali także Polacy mieszkający dotąd w Rzeszy, choć formalnie traktowani jak autochtoni zasługujący na wsparcie - jako "Szwaby" i "hitlerowcy" bywali przepędzani z domów. Pozyskiwanie dobrych mieszkań stało się także elementem mechanizmu władzy. Dostawali je ci, którzy wpisali się w odpowiednie nowe struktury. Reguły gospodarowania na zajętych ziemiach ustalały przecież władze. Do dużych mieszkań dokwaterowywano więc lokatorów, powodując rozczarowanie tych, którzy zajęli je "dla siebie", konfiskowano meble i inne zdobyczne mienie. "Wyrównywano" kontrasty, lecz tworzono także nowe. Mnóstwo ocalałych domów przeznaczono na biura administracji i na mieszkania dla urzędników rządowych, funkcjonariuszy, osób lepiej ustosunkowanych. Trudno się dziwić złości, jaką to wywoływało.

Reklama

W zniszczonych miastach wiele było okazji do przywłaszczenia sobie cudzych rzeczy, traktowanych jak porzucone. Wracający tułacze odkrywali własne mienie czasem w dobytku sąsiada, nie mając sił i możliwości, by dochodzić swego. Zabezpieczenia zakładane na drzwi ocalałych mieszkań przez ich właścicieli ciągle wyłamywano: stale ubywało przedmiotów, które przetrwały powstanie czy szaber. Maria Dąbrowska, która wróciła do swojego ocalałego warszawskiego mieszkania przy ulicy Polnej, tak opisała pierwsze wrażenie: "Obrabowano mnie ze wszystkich <miękkich> rzeczy, ale sprzęty, a co najważniejsze - biblioteka i archiwum domowe - zostały. Szyb nie ma, sufity zaciekły i obsypują się; w pokojach, w łazience leżą zaspy śniegu; ściany podziobane odłamkami pocisków, brudne i wilgotne. Wszędzie ślady iście wandalskiego plądrowania. Meble poprzesuwane i powywracane; wszystkie szuflady powyciągane i rozrzucone - spaczyły się, żadna nie wchodzi z powrotem." Mieszkanie to zostało potem jeszcze wielokrotnie okradzione pod nieobecność pisarki; cenniejsze rzeczy zdeponowała zresztą u sąsiadki.

Spartańskie warunki

Gdyby komuś w Gdyni zaproponowano takie mieszkanie, podpaliłby magistrat. Jeden mały pokoik, i to przechodni, cały czarny od wilgoci, bo pęknięta rura nie przecieka, lecz po prostu woda leje się na głowę. Kilka połamanych krzeseł, stół, sfatygowany tapczan - to wszystko. A i tak nie było to najgorsze warszawskie mieszkanie. Opisywał je publicysta "Dziennika Bałtyckiego", chcąc ukazać, jak bardzo muszą być przywiązani do swojego miasta ludzie skłonni żyć w taki sposób. Spartańskie warunki panowały także wiosną 1945 roku w ocalałym hotelu Polonia, uchodzącym za centrum światowego życia zniszczonej Warszawy. "Budzę się w pokoju lodowatym z zimna, w paru sprzętach z gołego drzewa. Za oknem sterczy tył uczepionego do muru, oplecionego zielenią jakiegoś portretu" - zanotowała 4 maja Zofia Nałkowska.

Reklama

Spontaniczny powrót mieszkańców do Warszawy próbowano początkowo wstrzymywać. Straszono ludzi groźbą epidemii i niewypałami pozostałymi w ruinach. Nie było to jednak skuteczne. Znaczna część powracających nie zdawała sobie zresztą sprawy, w jakim stanie jest miasto i jakie czekają ich trudy. W styczniu 1945 roku pojawiło się w stolicy 12 tysięcy ludzi, w lutym i marcu po około 70 tysięcy. Skupiali się tam, gdzie ocalały domy, stąd "wyspowy" charakter tego osadnictwa.

Codzienność mieszkańców ruin wypełniona była poszukiwaniem, dźwiganiem, ciągnięciem - krzątaniną wokół spraw elementarnych. Najważniejsza była woda: należało znaleźć jej źródło, często oddalone (dla wielu warszawiaków była nim Wisła), przynieść ją wiadrami, wspinając się wśród rozpadlin, nieraz wchodząc po drabinach. Cennym dobrem stały się zapomniane już koromysła, dzięki którym można było przenosić dwa wiadra naraz. Problem był też z jedzeniem: jego przygotowanie bywało trudne. Bo jak rozpalić palenisko? Opał pozyskiwano, wyciągając resztki drewnianych stropów, kawałkując meble i framugi. Nic dziwnego, że krocie w tym czasie zarabiali handlarze drewnem i węglem. Ale nie tylko oni - wszyscy, którzy sprzedawali koce pozwalające się okryć, piecyki do ogrzania, garnki, metalowe ramy łóżek, sztućce, miednice, wiadra, korpusy lamp naftowych… Przedmioty te pracowicie naprawiano i przerabiano. Należało to do tradycyjnej zaradności, dobrze znanej biedniejszym mieszkańcom Polski. Łatanie drutem garnków, podbijanie sznurkiem butów, przerabianie koców na płaszcze i płaszczów na dziecięce ubranka, klecenie mebli z przypadkowych desek, wypychanie poduszek i materaców. Ubrania wieszano na gwoździach, książki kładziono na konstrukcjach z desek i cegieł. W tych strasznych warunkach zaspokajano w ten sposób potrzeby wyższego rzędu: na ruinach "szedł" handel księgarski.

p



Czy ruiny były miastem?

Nie było ulic, tylko ścieżki. Nie było nazw. W śródmieściu Warszawy, w miarę jak postępowało usuwanie gruzu, objawiały się kształty dawnych ulic i mieszkańcy zaczynali się orientować pośród gruzowiska. We Wrocławiu było inaczej: usunięto nazwy niemieckie, wprowadzono polskie, których jednak ani pozostający w mieście Niemcy (najczęściej pytani o drogę), ani napływający Polacy nie znali.

Także inne zjawiska w zrujnowanych dzielnicach nie przypominały zwykłego miejskiego życia. Nie miał z nim wiele wspólnego ogromny kontrast między dniem i nocą. Po zmroku w ruinach zapadała nieprzenikniona ciemność. Niezwykła bywała także ich cisza. Jak pisał Jarosław Iwaszkiewicz: "Ten, kto nie pamięta tych czasów, nawet sobie nie może wyobrazić, czym była cisza ruin warszawskich. [...] czasami zachodziłem do opustoszałych podwórek rozwalonych domów. Natychmiast w takim podwórzu ogarniała mnie specyficzna, pamiętna, osobliwa cisza, okraszona nieco swądem pogorzeliska, i lekkim trupim fetorem." I jeszcze wrażenia Jerzego Waldorffa ze śródmieścia stolicy: "Jest taka cisza, że słychać świergot wróbli sprzed Zachęty, odbijający się piskliwym echem wśród ruin, i tylko gdy wiatr zawieje, cisza poczyna klekotać i dzwonić zwisającymi płachtami blachy, żyłami wyprutych ze ścian rynien i obsypującym się gruzem."

Wielki był także kontrast między porami roku. W porach suchych powietrze przesycone było pyłem ceglanym, który dostawał się do mieszkań, szafek na żywność, dziecięcych łóżeczek. W czasie deszczów czy odwilży przestrzenie ruin zamieniały się w bezkresne błota. Grzęzły w nich buty wędrujących, kopyta końskie i koła wozów; w wielkich brunatnych kałużach przeglądały się kikuty ścian. To jednak należało do zwykłej codzienności, z lękiem czekano natomiast na mrozy, ulewy i wichury. Zima była najtrudniejszym czasem. Świat lodowatego, martwego miasta skłaniał tych, którzy je zasiedlali, do odszukiwania się, skupiania blisko siebie, wzajemnego "ogrzania". W zawiązujących się relacjach powstawało miasto. Odradzała się szybko nie jego zewnętrzna powłoka - ściany, domy, ulice - lecz sama istota, jaką jest ruch i handel. Płynęły strumienie ludzi, informacji i dóbr. Ruiny Warszawy i Poznania pokryły się napisami i karteczkami z wiadomościami do bliskich, z nowymi adresami. Pojawiały się - co obserwowała Maria Dąbrowska w maju 1945 roku - improwizowane uliczne restauracyjki. Kobiety w saganach doskonale opatrzonych gałganami i papierem w rodzaj dogrzewaczy sprzedają pyzy (kluski z surowych kartofli), fasolę z sosem, zupy, a na deser przecierany kompot rabarbarowy. Moszczone słomą wozy konne stały się namiastką tramwajów. W Warszawie prowizoryczny most łączył zrujnowane śródmieście z ocalałą Pragą, która w pierwszych powojennych miesiącach była głównym skupiskiem urzędów, sklepów, miejsc noclegowych. Jesienią Nałkowska notowała w dzienniku: "Każdy coś niesie, każdy się spieszy. Samochody trąbią, pędzą wózki, riksze, motocykle. Przy zbiegu Książęcej i Nowego Światu natłok pojazdów jak na Charing Cross. [...] Na jezdni Krakowskiego Przedmieścia (tylko ruiny) - grupka ludzi, na coś pomiędzy sobą patrząca. To leży zabita kobieta. Twarz ma zakrytą kapeluszem i kołnierzem futrzanym, na piersiach - teczkę skórzaną. Proste nóżki w wełnianych szarych pończochach, buciki z niskimi obcasami. Zabiła się, wypadłszy z przepełnionej ciężarówki."

Handel i handelek

Żywioł handlu wdzierał się w zrujnowane dzielnice. Początkowo w formach obnośnych - ubrania przewieszone przez ramię, koszyk czy kociołek z jedzeniem - potem coraz bardziej "stacjonarnych". Pojawiały się drewniane stragany i budki z wypisanym kredą czy farbą szyldem, adaptowane wraki wagonów tramwajowych, stoiska w resztkach bram. Wkrótce otwarto prawdziwe sklepy. Słynna stała się warszawska "parterowa Marszałkowska", gdzie ocalałe przyziemia kamienic wyremontowano i zamieniono na sklepy, warsztaty rzemieślnicze, cukiernie i restauracje. Jesienią 1945 roku otwierano także restauracje i sklepy urządzone zupełnie "jak przed wojną". Opisywał Warszawę korespondent trójmiejskiej gazety: Nieco dziwne wrażenie sprawia taki błyszczący od świateł lokal na tle ruin, ale można się do tego przyzwyczaić. Dziwnie również wygląda piękna kwiaciarnia, nad którą sterczą czarne oczodoły wypalonych pięter.

Na gruzach Wrocławia rozłożył się wielki rynek, zwany szaberplacem. Opisał go Hugo Steinhaus: "Z jednej strony tysiące łapserdaków w butach z cholewami, obarczonych plecakami, kanciarze, szabrownicy, rozwłóczeni żołnierze, Sowiety, Żydzi-wszystkoroby, paniusie skromnie spekulujące i pospolici złodzieje, z drugiej - Niemcy z białymi opaskami, Niemki w spodniach wlokące jakieś wózki, manatki, tłumoczki; mówią wolapikiem, szachrują, oglądają, oddają, wracają, pakują i popychają się, największa kupa dziadów na największej kupie cegieł i rumowiska w Europie." Wspomniany tu wolapik to sztuczny język wymyślony w XIX wieku przez niemieckiego księdza Johanna Schleyera złożony z cząstek różnych języków europejskich. Tak to właśnie musiało brzmieć: składanka słów i gestów, tworząca porozumienie handlowe.

Handel żywnością, a zwłaszcza mięsem (zresztą bardzo drogim), nie spełniał nawet najskromniejszych wymagań higieny. To, co zalegało na deskach, co rąbane było na brudnych pieńkach, łatwo mogło przyprawić o chorobę. Żadne zarządzenia i kontrole nie były w stanie tego żywiołu powstrzymać. Groźba epidemii zwiększała się wraz z ociepleniem i napływem mas ludzi. Obawiano się duru brzusznego, szkarlatyny, czerwonki. Trzeba było z ruin wydobywać zwłoki i pospiesznie grzebać je w dołach poza miastem, organizować szczepienia ochronne i dostawy wody, walczyć z plagą szczurów i wyłapywać bezpańskie psy, likwidować rosnące sterty śmieci i rozsiane po ruinach kloaki, nad którymi unosiły się wielkie roje much.

Żywiołowy handel był podstawą utrzymania części mieszkańców ruin, jednak główną potrzebą było odtworzenie możliwości zatrudnienia. W kwietniu 1945 roku uruchomiono warszawską elektrownię, w maju wodociągi, a w lipcu gazownię. Obraz "pionierskich" starań o uruchamianie urzędów, szkół i fabryk był w następnych dziesięcioleciach włączony do oficjalnej propagandy. Wszystkie te instytucje miała bowiem odbudowywać nowa władza. Tymczasem wyjątkowe znaczenie miał w pierwszych miesiącach wysiłek indywidualny, niezależnie od politycznego zaszeregowania. Jak to oddała Wisława Szymborska w wierszu "Koniec i początek":

"Po każdej wojnie ktoś musi posprzątać. Jaki taki porządek sam się przecież nie zrobi. [...] Ktoś musi grzęznąć w szlamie i popiele, sprężynach kanap, drzazgach szkła i krwawych szmatach."

Po Warszawie, Gdańsku i Wrocławiu błąkało się stale mnóstwo ludzi nie mogących sobie znaleźć miejsca. Niektórzy zachorowali umysłowo pod wpływem przejść wojennych. Wielu bezskutecznie poszukiwało bliskich. Tworzyło to obraz zerwania się więzi międzyludzkich i obojętności, która była cechą trudnego tuż powojennego życia. Mnóstwo było chorych psychicznie, kalek, zmuszonych walczyć o przetrwanie żebrząc, nędzarzy. Normalny stał się widok ludzi obdartych, okręconych szmatami, chodzących o kiju jak postaci z XVIII-wiecznych rycin ukazujących przytułki i szpitale.

Jak pisała Pola Gojawiczyńska o Warszawie: "Gromady wyrostków, dzieci plątały się wszędy, gdzie było coś do zobaczenia, coś do zdobycia. Na rozgrzewkę upijano się bimbrem. Wszystkie rany okupacji, wszystkie choroby niewoli i wojny ujawniały się teraz w tym tłumie. Po zmroku ruiny stawały się obszarem tajemniczym i groźnym." Z tych czasów wywodzi się znana gadka: "Kup pan cegłę!". Kto nie chciał "kupić", mógł cegłą oberwać po głowie. Wszystko jednak powoli wracało do normalności. Już w pierwszym powojennym roku widać było, prócz odgruzowania, postępy odbudowy. Dąbrowska oglądała w listopadzie Teatr Polski, który był już odremontowany po wyszabrowaniu i przyodziany w identycznie tę samą szatę, co był poprzednio. "Wszystko się lśni. Kiedy Szyfman wprowadził mnie na widownię, łzy pociekły mi z oczu. Zobaczyłam tłum przyjaciół i znajomych, których już nie ma. Zobaczyłam świat znikniony, a piękny, który już nigdy nie wskrześnie. Stamtąd szłam - po raz pierwszy - przez plac Napoleona. Przestał istnieć."

Mieszkania stale przeciekały, przemarzały; coś się osypywało, chwiało, zewsząd dochodził chrobot szczurów. Wciąż trzeba było coś mocować, osłaniać, uszczelniać. W zrujnowanym mieście nie było bieżącej wody, gazu ani prądu. Jeśli odpadły rynny, każdy deszcz oznaczał zawilgocenie ścian, a zaraz potem pojawienie się grzyba.

Niektóre polskie miasta wojnę przetrwały nietknięte, jak Kraków czy Łódź. Inne zamieniły się w stosy gruzu. Stolica została zniszczona przez Niemców w 84 procentach. Ogromne zniszczenia stały się udziałem także Wielunia, który 1 września 1939 roku jako pierwszy doświadczył hitlerowskiej nienawiści. W wyniku nalotu Luftwaffe zniknęło 90 procent jego śródmieścia - z zabudowy starego Rynku ocalało jedynie kolegium pijarów.

Nowe kolory miasta

Rdzawe i szarawe, czerwone i białe, czarne i posępne, gdy nasiąkły wilgocią, lecz także zielone, kiedy porastały chwastem - ruiny zmieniały barwy. Kolor warszawskich gruzów zachował się w cegłach, które wyrabiano zaraz po wojnie: sprowadzono wielkie maszyny do mielenia gruzu i tak powstawał siny gruzobeton. Dom zbudowany z takiej cegły można zobaczyć przy ulicy Ordynackiej w Warszawie. Całą dzielnicę Muranów miały stanowić budynki o nagich ścianach z gruzobetonowych cegieł. Potem pokryto je jednak tynkiem, bo wyglądały smutno i przytłaczająco.

Wielu z tych, którzy do zniszczonych krajobrazów nie mogli się przyzwyczaić, popadało w depresję, zwaną wówczas chorobą ruin.

p