Nigdy nie zapomnę moich dwóch spotkań z profesorem Religą, podczas których rozmawialiśmy o jego walce z rakiem. W czasie pierwszego wywiadu, w czerwcu 2007 r., płakaliśmy oboje, choć on zapewniał, że to tylko chwilowe wzruszenie. Bo chwilę wcześniej tłumaczył, że w obliczu śmiertelnie groźnej choroby rozlicza się sam przed sobą ze swojego życia - stosunku do rodziny i przyjaciół.

Reklama

>>>Zaremba: Lekarz z powołania, polityk z przypadku

Profesor mówił wtedy, że czuje wielki spokój, bo niczego, co zrobił, nie musi się wstydzić. Wtedy jeszcze był pełen wiary, że wyzdrowieje i doprowadzi do końca swój plan reformy polskiej służby zdrowia.

Po drugim spotkaniu z profesorem płakałam ja. Bo widziałam człowieka bardzo wyniszczonego chorobą, mówiącego z coraz większą trudnością, nękanego napadami kaszlu, ale mimo to szalenie twardego. Człowieka, który patrząc prosto w oczy, odpowiadał na każde pytanie: o wiarę, o lęk przed umieraniem i o to, czego już na pewno nie zdąży zrobić.

Reklama

Karnowski: Nie chciał słuchać wyrazów współczucia

Był porażająco szczery i odważny we wszystkim, co mówił. I znowu zapewniał, że niczego nie musi żałować, a z tego, jak żył, jest najzwyczajniej w świecie dumny. I jest gotowy odejść.

Kilka dni później odbyłam jeszcze jedną ważną rozmowę, tym razem z wieloletnim przyjacielem profesora Religi z Zabrza. Doktor Jan Sarna powiedział wtedy zdanie, które bardzo mnie uderzyło: że jest dumny, iż ktoś taki jak Religa przez tyle lat chce go mieć pod ręką. I że to prawdziwy zaszczyt być jego przyjacielem, móc mu służyć - tak mnie więcej się wyraził doktor Sarna. A gdy poprosiłam go, by spróbował opisywać paroma przymiotnikami swojego przyjaciela, odparł krótko: autentyczny, dobry i godny szacunku.

Ja też właśnie tak zapamiętam profesora Religę.