Japońskie firmy skłaniają swoich pracowników, by kupowali produkowane przez siebie telewizory. Amerykanie przypomnieli sobie stare hasło „Buy American”, a w Polsce właśnie ruszyła akcja „Kupuj nasze”. Patriotyzm zakupowy jest jednym z najpopularniejszych haseł w walce z kryzysem. Zasada jest prosta: kliencie, kupuj produkty narodowe. Tyle że rzeczywistość jest mniej różowa. Wiemy, bo w praktyce sprawdziliśmy, jakie są szanse na kupno tylko polskich produktów i jaki ma to wpływ na gospodarkę.

Reklama

Przeprowadziliśmy eksperyment i przez pięć dni – tak jak nawołują zwolennicy zakupowego patriotyzmu – kupowaliśmy tylko to, co polskie. Czyli wyprodukowane w naszym kraju przez nasze firmy.

>>>Kulczyk: Na kryzys najlepsze są zakupy

Zaczęliśmy od jednego z warszawskich bazarów. Początki łatwe: pieczywo, mleko, masło i sery – wszystko w stu procentach polskie. W sklepie mięsnym na pytanie, czy „szynka polska” jest z polskiego mięsa, ekspedientka zareagowała zaskoczeniem, ale sprawdziła i potwierdziła: mięso jest nasze. Problemy zaczęły się w warzywniaku. Jest marzec, więc z polskich owoców udało się nam kupić jedynie jabłka. Znaleźliśmy też polskie ogórki i pomidory. Tyle, że krajowe kosztują 12 zł, a leżące obok tureckie już tylko 7 zł.

Reklama

– I tu jest podstawowy problem patriotyzmu konsumenckiego. W sytuacji, gdy klient ma do wyboru produkt rodzimy i zagraniczny, sporo tańszy zamiennik to wiadomo, że zdecyduje logika portfela – mówi nam ekonomista Adam Figiel, autor książki „Etnocentrym konsumencki”.

>>> Niemcy: Nie będziemy płacić za wasz kryzys!

Może lepiej pójdzie przy kupowaniu kosmetyków. Jest przecież wiele polskich firm je produkujących. Problemy zaczynają się przy sklepowej półce z pastami do zębów. Colodent jest z Belgii, Elmex sprowadzany z Niemiec, Fluorodent z Rumunii. Nie znajdujemy żadnej pasty wyprodukowanej w Polsce. – Pewnie jakieś są, ale czy można od konsumentów wymagać, by szukali ich, chodząc od sklepu do sklepu? – śmieje się Fiegiel. Sprawdziliśmy: oczywiście, że polskie pasty są, np. Sulphodent i Dentica. Ale są rzadkością w sklepach. My nie natrafiliśmy na nie w żadnym z kilkunastu miejsc, w których robiliśmy sprawunki.

Reklama

Jeśli chodzi o kupno ubrań, ruszamy od razu do sklepów polskich marek, czyli Reserved, House i Top Secret. Niestety, przytłaczająca większość ubrań ma napisane na metce „made in China” lub „made in Taiwan”. Polskie ubrania znajdujemy za to w sklepie Simple i Wólczanki, jednak ich ceny są niemal trzykrotnie wyższe niż ceny podobnych produktów z Azji. – Zdajemy sobie sprawę, że z pewnymi produktami może być problem. Ale chcemy pokazać, że warto się postarać, by jednak kupować polskie produkty – mówi nam szefowa akcji „Kupuj nasze” Małgorzata Mianowicz.

>>>Centra handlowe ciągną sprzedawców na dno

Podbudowani zachętą, nie ustajemy więc w staraniach i znów wybieramy się na zakupy, tym razem do supermarketu. Polskich produktów w bród. Niestety – znów są droższe. Za polskie lody płacimy 6 zł więcej niż za niemieckie. Soki – 5 zł więcej, do worków na śmieci dopłacamy 1,5 zł, gumowych rękawiczek – 2 zł, a do galaretek, proszku do pieczenia i przypraw – kolejne 5 zł.

Bilans pięciu dni eksperymentu: na polskie produkty wydaliśmy 50 zł więcej, niż gdybyśmy nie ograniczali się miejscem ich wytwarzania. Ale przynajmniej wspomogliśmy polskich przedsiębiorców.

– Nie do końca tak jest, bo ludzie, którzy płacą więcej, zaczynają mniej kupować. Tym samym to, co miało pomagać gospodarce, zaczyna jej szkodzić – mówi nam Henryk Michałowicz z Konfederacji Pracodawców Polskich. I kwituje to zaskakującym stwierdzeniem: – Dla polskich firm takie nawoływania wcale nie muszą być korzystne.

Jeszcze bardziej radykalny w ocenie jest Figiel. – Etnocentrym zakupowy wymyślili w latach 80. Amerykanie, by chronić rynek przed napływem tanich aut z Japonii. Już wtedy teoria kupowania tylko rodzimych produktów nie zadziałała. Tym bardziej nie ma na to szans dzisiaj. Ważniejsze jest, by zamiast bezwarunkowo wspierać polskich producentów, klienci wybierali najlepsze towary, bo dzięki temu zmuszają producentów do podnoszenia ich jakości – mówi Figiel.