Na europejskim niebie zaroiło się od polskich, irlandzkich i brytyjskich samolotów. Przeloty na trasie Dublin - Londyn - Warszawa oraz między Warszawą, Londynem i Dublinem są popularne jak nigdy dotąd. "Większość biletów na loty do Polski na święta sprzedaliśmy dwa miesiące temu. Zostały nam pojedyncze miejsca, mimo że np. z Dublina do Łodzi latamy nie raz, ale trzy razy dziennie" - mówi Tomasz Kułakowski, dyrektor sprzedaży i marketingu na Europę Środkową linii Ryanair.

Reklama

Kilka tygodni temu biletów zabrakło też u węgierskiego przewoźnika Wizz Air. Podobnie jest w Centrum Sprzedaży Biletów Autokarowych, które obsługuje 40 największych firm przewozowych w kraju. Wolnymi miejscami do Polski na Wigilię dysponuje jeszcze PLL LOT, ale trzeba za nie słono zapłacić, prawie 2 tysiące złotych.

Część Polaków, tak jak Mirosław Blicharz, właściciel firmy budowlanej z Biłgoraja, zdecydowała się na jazdę samochodem. "Jedziemy we czterech. Będziemy prowadzić na zmianę" - mówi DZIENNIKOWI. Byle szybciej do kraju, bo bardzo tęskni za żoną i dziećmi. "Przed świętami odzywa się w emigrantach ogromna tęsknota za krajem i najbliższymi" - tłumaczy ten wielki exodus z Wysp prof. Zbigniew Nęcki, psycholog z Uniwersytetu Jagiellońskiego. "Prawdziwe święta można spędzić tylko w rodzinnym domu, a jeśli ktoś nie może, to straszne w tym czasie cierpi" - tłumaczy psycholog.

W takiej sytuacji jest blisko połowa Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii czy Irlandii. Część nie dostała na święta urlopów, a na Wyspach ustawowo wolny jest tylko 25 grudnia. Karin Taylor, właścicielka sklepu w londyńskiej dzielnicy Hammersmith, która akurat swoim polskim pracownikom dała wolne, przyznaje, że nadchodzą dla niej naprawdę ciężkie czasy. Ale ona to rozumie.

Reklama

Część emigrantów nie wybiera się w podróż, bo ma małe dzieci. Tylko w tym roku na Wyspach urodziło się 13 tys. małych Polaków. To dziesięć razy więcej niż cztery lata temu i dwa razy więcej niż rok wcześniej. I to do nich ciągną teraz do Anglii sznury polskich samochodów. "Połowa naszych parafian zostaje na święta w Londynie, bo ma małe dzieci. Odwiedzą ich rodziny z Polski. Gości z kraju spodziewamy się tylu, że aby ich pomieścić w kościele, będziemy musieli zrobić nie jedną, ale trzy pasterki" - mówi ks. Krzysztof Cieboń, proboszcz największej polskiej parafii w Londynie pod wezwaniem Matki Bożej Częstochowskiej i św. Kazimierza.

Do polskiej Wigilii tęsknię cały rok

Norbert, 26 lat, makler giełdowy. W Londynie mieszka już dwa lata, wcześniej przez pięć był w Stanach Zjednoczonych

Reklama

Emigracja? Człowiek się przyzwyczaja, chociaż kilka razy do roku robi się bardziej sentymentalny. Teraz, na święta wracam do Polski, na szczęście Anglia jest bliżej niż Ameryka... Zresztą z perspektywy 7 lat poza krajem muszę przyznać, że takich wspaniałych świąt jak w Polsce to nie ma nigdzie na świecie.

Kiedy pierwszy raz spędzałem w USA Boże Narodzenie, nie mogłem uwierzyć, że tak można je potraktować. To właściwie tylko jeden dzień, w trakcie którego odbywają się rodzinne spotkania, wspólny posiłek, prezenty, odwiedzanie znajomych i dziadków. Raz pamiętam, że święta wypadły w środku tygodnia - to była naprawdę porażka! Anglicy na szczęście nie są aż takimi wariatami jak Amerykanie i odpoczywają pełne dwa dni. No i jeszcze mam w pracy prawo do połowy dnia wolnego przed świętami!

Nie da się porównać organizacji świąt w Polsce z innymi krajami. Takie na przykład jedzenie... W Stanach główną atrakcją jest indyk. Większość znajomych kupowała wcześniej przyrządzone mięso w sklepie i podgrzewała je w mikrofali. A gdzie karp, barszczyk, 12 dań, nad którymi pracowało się kilka dni wcześniej? Tu nawet nie chodzi o same potrawy, tylko o czas oczekiwania na nie i wyobrażania sobie, jak w tym roku będą smakować.

Mój zawodowy świat kręci się dokoła finansów, więc marzą mi się niekomercyjne, tradycyjne święta. Za granicą ludzie przesadnie szaleją ze świątecznymi zakupami. Przez ostatnie tygodnie cała uwaga Anglików koncentruje się na wybieraniu odkurzaczy, skarpetek, maszynek do golenia i słodyczy. A potem zasiadają do stołu i są pewnie tak zmęczeni i zdekoncentrowani, ze nie potrafią cieszyć się tą wspaniałą chwilą.

Mieszkam poza Polską już prawie jedną trzecią swojego życia. Może i więcej zarabiam i mam szansę na szybką karierę, możliwe, że zachodnie społeczeństwa to dużo bardziej ustabilizowane gospodarki od polskiej. Wiem tylko tyle, że umiejętności obchodzenia świąt Bożego Narodzenia inni mogą nam pozazdrościć. Tej zimowej (u nas mamy śnieg!), cudownej atmosfery, rozmaitych dań wigilijnych i śpiewania kolęd. Też może biegamy po sklepach w pogoni za prezentami, ale kiedy już siadamy przy stole, otwieramy prezenty i wznosimy toasty, to wydaje mi się, że trwa to nie minuty czy godziny, ale dużo dłużej. I do takich chwil tęsknię cały rok. Na szczęście mam już bilet do Polski - wracam do domu.

Tylko w Polsce mogę podzielić się opłatkiem

Jola Lewis w Londynie mieszka od siedmiu lat, pracuje w banku inwestycyjnym. To pierwsze święta, które wspólnie z mężem Anglikiem spędzą w Polsce

Wracam na święta, bo bardzo chcę pokazać mojemu mężowi Chrisowi, że czegoś tak wspaniałego jeszcze nie przeżył. Do Wielkiej Brytanii pojechałam siedem lat temu zaraz po obronie pracy magisterskiej i po rozstaniu z narzeczonym. Chciałam odwrócić swoje życie do góry nogami i wyleczyć się z miłości, która została w kraju. W Polsce skończyłam ekonomię, miałam więc nadzieję, że w Wielkiej Brytanii wreszcie porządnie nauczę się języka angielskiego i po powrocie do kraju będę mogła znaleźć lepszą pracę.

Na początku wszystko było pod górkę. Pracowałam jako niania, później w urzędzie miasta w administracji. Wciąż mówiłam sobie, że już niedługo wracam. Skończyłam intensywny kurs języka angielskiego, ale chciałam doprowadzić język do perfekcji. Zostałam na drugi rok i wtedy właśnie spotkałam Chrisa, mojego obecnego męża. Poznaliśmy się w klubie na imprezie.

To było niezwykłe. Już po kilku tygodniach mieliśmy wrażenie, że znamy się całe życie, po sześciu miesiącach Chris mi się oświadczył, a po dwóch latach znajomości wzięliśmy ślub. Jeden odbył się w Anglii, a drugi - tradycyjny, w kościele w Polsce, niedaleko mojego rodzinnego domu w Brodnicy. I to pomimo że Chris nie jest katolikiem. Mój kochany wiedział, jak bardzo mi na tym zależy.

A teraz wreszcie jadę do Polski... Już w piątek lecimy z mężem na nasze pierwsze wspólne święta w kraju. Oboje nie możemy się doczekać. Chris nigdy jeszcze nie był w Polsce na Boże Narodzenie, chociaż jest wielbicielem naszej tradycji i jak mówią znajomi, zupełnie się już dzięki mnie spolszczył. Do tego stopnia, że chodzi na kurs języka polskiego w jednym z londyńskich college’ów. Uwielbia też polską kuchnię. Jest amatorem pierogów, barszczyku i gołąbków.

Nasze tegoroczne święta będą takie trochę objazdowe. Najpierw spotkamy się na wigilii u mojej rodziny w Radominie, gdzie zostaniemy kilka dni. Później pojedziemy też zobaczyć się z resztą rodziny do Torunia, na koniec odwiedzimy moich znajomych w Warszawie. Tylko raz w ciągu tych siedmiu lat spędzałam święta w stylu brytyjskim i stwierdzam, że nie ma porównania. Nasze święta są bardzo rodzinne, domowe, z rozmowami przy stole, kolędami i dzieleniem się opłatkiem. Zawsze wzruszam się do łez.

Iwona: Bardzo mi jej brakuje

Iwona Midro z Warszawy, przyjaciółka Joli z czasów szkolnych, która czeka na swoją koleżankę

Bardzo mi jej brakuje. Tęskniłam zwłaszcza na początku, kiedy Jola pracowała na okrągło i jeszcze do tego uczyła się w szkole językowej. Trudno było się z nią skontaktować, nawet e-mailem. Kiedy przyjeżdżała, to potrafiłyśmy przegadać dwie, trzy noce, żeby się sobą nacieszyć. Teraz rozmowa nie jest już żadnym problemem. Nie kosztuje fortunę. Kilka dni temu wisiałyśmy na telefonie trzy godziny!

Pomimo kilku lat za granicą Jola nic się nie zmieniła, nie stała się angielska. Odwrotnie, jej mąż Chris strasznie polubił nasz kraj i kto wie, może się tutaj przeniosą. Jest informatykiem i miał już w Polsce rozmowę w sprawie pracy. Mówił mi, że bez problemu mógłby się do nas przeprowadzić, bo podoba mu się otwartość Polaków. Potrafimy go też zaskoczyć. Był bardzo zdziwiony podczas pobytu dwa lata temu. Mieliśmy minus kilkanaście stopni mrozu, a miasto funkcjonowało normalnie. Twierdził, że Londyn ogłosiłby sytuację kryzysową.

Bardzo się cieszę z przyjazdu Joli. Zazwyczaj jestem pierwszą osobą, którą widzi w Polsce, bo najczęściej przylatuje na warszawskie lotnisko i u mnie się zatrzymuje. Tym razem akurat będzie inaczej. Spotkamy się po sylwestrze, tuż przed ich wylotem do Anglii. Ale nie wyobrażam sobie, byśmy nie znalazły dla siebie czasu. Jesteśmy bardzo zżyte, zawsze wyczuję, jaki ma nastrój, czy coś się stało, czy ma kłopoty.

Obie znamy się jeszcze z przedszkola i szkoły podstawowej w Golubiu-Dobrzyniu, bo stamtąd pochodzimy. Ona wyjechała siedem lat temu po studiach do Anglii, ja przeniosłam się do Warszawy. Już wcześniej nasze drogi trochę się rozeszły, bo Jola studiowała w Szczecinie, ja w Toruniu. Ale zawsze w wakacje, w jakieś wolne dni - spotykałyśmy się. To ona pierwsza dowiadywała się o tym, jaki chłopak mi się spodobał i na odwrót. Teraz to Jola uświadamia mi, jak zmienia się Polska. Patrzy na nas z innej perspektywy. Podoba się jej to, co tu widzi, i dostrzega to, co mi w życiu umyka.