Żołnierze z ostatniego poboru opuszczają koszary dwa miesiące przed terminem. Szef MON Bogdan Klich zdecydował bowiem, że jeśli chcą, to mogą skrócić zasadniczą służbę wojskową z dziewięciu do siedmiu miesięcy. Z tej możliwości skorzysta 12 tys. żołnierzy, ale nieco ponad trzy tysiące postanowiło zostać w armii do samego końca. Dlaczego? Dzięki temu nabędą prawa do zasiłku dla bezrobotnych. Część chce też zostać żołnierzami zawodowymi.

Reklama

Paweł, który służył w 16. Dywizji Zmechanizowanej w Elblągu, z ulgą wychodzi do cywila. "Wojsko nic mi nie dało i czułem, że jestem tam zbędny. Ostatnie trzy miesiące praktycznie nic nie robiłem, siedziałem w koszarach i chodziłem na wartę" – mówi nam były już żołnierz.

Tak właśnie kończy się historia poboru w wojsku polskim. Pierwszy przeprowadzono już w rok po odzyskaniu przez nasz kraj niepodległości, w 1919 r. wcielono niemal 200 tys. młodych mężczyzn. Od tamtej pory aż do 1989 r. służba trwała dwa lata (w Marynarce Wojennej trzy), ale potem systematycznie ją skracano: ostatni raz w 2005 r. do zaledwie dziewięciu miesięcy.

Ten, kto po II wojnie światowej trafił do armii, musiał się zmierzyć z legendarną falą, czyli nieformalną hierarchią panującą wśród żołnierzy. "Mechanizm był taki: starsi żołnierze, którzy odsłużyli większą część służby, mieli trzymać w ryzach i zagospodarowywać czas młodszym rocznikom" – wyjaśnia dr Robert Wyszyński z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. – Jednak z biegiem lat sytuacja się pogarszała. Przełożeni przymykali oko na pewne zachowania, które mogły uchodzić za znęcanie się nad innymi, byle w koszarach panował spokój" – dodaje.

Reklama

Brutalna fala kosztowała życie wielu zamęczonych poborowych, którzy nie wytrzymując sadystycznego traktowania, byli gotowi nawet na samobójstwo. Ostatni przypadek wydarzył się zaledwie dwa lata temu – w Lublinie próbował się zabić na przepustce żołnierz z poboru. W ostatniej chwili został uratowany. Miał przy sobie list, w którym opisał, co przeszedł w koszarach: zmuszano go m.in. do biegów w masce przeciwgazowej i pompek do utraty sił. Fala miała swój własny słownik: młodzi żołnierze byli nazywani „kotami”, a starzy – „dziadkami”, a także rytuały, jak „obcinanie ogona” kotom, lub zwyczaje, np. „dziadki” mieli przywilej nosić luźno zapięte pasy wojskowe. Wychodzących do cywila rezerwistów można było z kolei rozpoznać po barwnych chustach z wielkimi pomponami z nazwami jednostek, w których służyli.

Brutalność fali wynikała z tego, że do koszar trafiali w przeważającej większości mężczyźni z wykształceniem podstawowym i zawodowym, bo studentów pobór nie obejmował. Ale ci ostatni i tak tworzyli organizacje pacyfistyczne protestujące przeciw armii poborowej – najliczniejszą była Wolność i Pokój, w której obok Jana Rokity działał nawet obecny szef MON Bogdan Klich.