Zaczęło się od Białegostoku. Właściciel jednej z aptek zorganizował niezwykłą promocję - za realizowanie recept na niektóre leki dawał klientom pieniądze. Efekt? Po kilku miesiącach otworzył drugą aptekę, a starsze schorowane panie stoją w kolejkach nawet po trzy godziny. Nie chcą już chodzić do innych aptek.

Teraz do pomysłowego farmaceuty dołączyli kolejni. Sieć aptek w Trójmieście, Słupsku i Elblągu to rodzinna firma. Do mieszkańców tych miast trafiły ulotki. "Płacimy gotówką. Wystarczy przyjść z receptą na leki z poniższej listy" - czytamy. Niżej spis medykamentów. Tych najdoższych, za które pacjenci nie płacą, bo są refundowane w 100 proc. przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Chwyt jest więc prosty - chory na raka pacjent nie dość, że dostanie lek, to jeszcze pieniądze. I to niemałe - w zależności od leku od 15 do 100 zł!

Szefowa sieci słupskich aptek w swoim działaniu nie widzi nic nieetycznego. "Żeby być na rynku, jesteśmy zmuszeni zrobić wszystko, żeby zatrzymać naszych pacjentów przy sobie. Taki jest kapitalizm. Kto tego nie rozumie, ten nie istnieje" - mówi dziennikowi.pl. Innego zdania są jej koledzy, również właściciele aptek. "To nieczysta gra. Doprowadzi do nadużyć, bo pacjent zrobi wszystko, żeby zdobyć taką receptę" - mówi nam aptekarz Jarosław Borowski i wspomina właściciela konkurencyjnej apteki, który postanowił dawać pacjentom przychodzącym po insulinę tabliczkę czekolady dla diabetyków. "Skończyło się tak, że ludzie przychodzili z receptami, brali czekoladę, a insulinę zostawiali" - mówi.

Skąd apteka bierze pieniądze na taką promocję? Odpowiedź jest prosta. Gdy cena urzędowa leku to 1000 zł, a dana apteka zamawia go w hurtowni dużo, to dostaje rabat - choćby 15 proc. NFZ za lek zwraca aptece 1000 zł. Aptekarz jest więc do przodu 150 zł i zyskiem dzieli się z pacjentem.

NFZ nie chce komentować pomysłów aptekarzy. "Nie naszą rolą jest ocenianie tego, co robią" - mówi dziennikowi.pl Renata Furman, rzecznik NFZ.











Reklama