p

Jadwiga Staniszkis*

Ułomności polskiego dyskursu publicznego

Wybory prezydenckie jesienią 2005 roku uświadomiły mi z całą drastycznością, na czym polega demokracja medialna. Uderzył mnie fakt, że strumień obrazów (i towarzyszących im emocji) kampanii wyborczej, wpisany w medialną konwencję jednoznacznych opozycji, wyparł z wizji i - co szokujące - także ze świadomości widzów wcześniejszy obraz Polski. Ów obraz, też zresztą ukształtowany przez media, pełen afer na styku władzy i biznesu, stanowił wcześniej zaakceptowaną powszechnie wykładnię transformacji, jednoznacznie wskazującą na konieczność przełomu. Hasło IV Rzeczypospolitej tłumaczyło się tylko na kanwie tego właśnie obrazu. I nagle w trakcie kampanii ów obraz został jakby wydmuchany ze świadomości społecznej (metafora wydmuszki narzuca się tu nieodparcie) i zastąpiony nowym, dramatycznym spektaklem. Zapadł się grunt stanowiący punkt oparcia jednej ze stron (PiS) i cała gra rozpoczęła się niejako od zera, jakby wcześniejszego obrazu (i jakoś z nim skorelowanej rzeczywistości) w ogóle nie było. Zniknął zresztą także problem brata bliźniaka: wystarczyło nie mówić o nim przez tydzień w mediach i jakby przestał istnieć! Potem oba te momenty wróciły ze zdwojoną siłą, wraz z nową - po zwycięstwie PiS-u - sytuacją w mediach.

Reklama

Wcześniej jednak o wyniku wyborów zaczęły decydować inne argumenty, już wewnętrzne wobec spektaklu kampanii wyborczej, i nowa dramaturgia, z własnymi - często tworzonymi ad hoc - osiami konfliktów. Obaj politycy, Tusk i Kaczyński, stali się jedynie katalizatorami happeningu, nad którym stracili kontrolę i którego emocjonalnej dynamiki nikt już nie rozumiał. Coraz bardziej zagadkowe stawały się przypływy i odpływy poparcia. Jedni premiowali Kaczyńskiego - głównie za wolę walki do końca, nawet z przegranych pozycji; i ta opcja zwyciężyła. Inni czynili z Tuskowej wady oportunizmu walor, dostrzegając szansę na nową, korzystną dla siebie "grubą kreskę". AK-owcy oburzali się na wyciągnięcie przez Kurskiego sprawy Tuskowego dziadka. Geje atakowali głównie Kaczyńskiego w związku z kwestią parady, choć to Tusk w swoim czasie użył wobec nich argumentów o "kulturze większości", opakowanych dodatkowo w ironię. Wydawało się, że ów sztuczny dramatyzm wyborczego dyskursu zdeformuje wyniki wyborów. Wydawało się też, że przypominanie o wcześniejszym, wypartym z pamięci, obrazie Polski będzie odbierane jako naiwne i wręcz oszołomskie. Tamta realność niesprawiedliwej Polski wydawała się już odległa o lata świetlne, wręcz nierzeczywista.

To wyparcie jednego dyskursu przez drugi przypomina pewien, zawsze mnie fascynujący, rys tradycji chińskiej. Otóż zgodnie z tą tradycją człowiek staje się osobą po przebyciu długiej drogi myślowej, określanej mianem podwójnej negacji. Pierwszy krok to odrzucenie kategorii "różnicy" i rozpoznanie własnej tożsamości bez porównywania się z innymi. Krok drugi to odrzucenie funkcjonujących potocznie kategorii opisu i dotarcie do własnej, unikalnej "takości". W tej tradycji państwo, a raczej utożsamiany z nim misterny rytuał miał stanowić przede wszystkim katalizator przyspieszający ową myślową przemianę. Utożsamienie się z elegancką intrygą rytuału (i towarzyszące temu przeorientowanie uwagi) miało odrywać od własnego zakorzenienia i ułatwić zapomnienie siebie widzianego oczami innych. Rytualny dyskurs wydmuchiwał ze świadomości wcześniejsze pojęcia i obrazy. Dokładnie jak u nas w czasie kampanii wyborczej. Rytualny dyskurs pochłaniał też wszystkie emocje: to, co było przed nim, wydawało się coraz bardziej odległe i nierealne. Owo manipulowanie pamięcią i sposobem przeżywania czasu to coś głębszego niż prosta demagogia. To swoiste pranie mózgu strumieniem dramatycznych obrazów, wypierających obrazy wcześniejsze.

Tym razem udało się jeszcze przełamać ową władzę sztuczności nad rzeczywistością; obronić się przed kompletnym wyparciem dyskursu odnoszącego się do polskiej rzeczywistości przez dyskurs medialny, odnoszący się tylko do samego siebie.

Reklama

A jak będzie w przyszłości? Mechanizmy sieciowych społeczeństw i gospodarek w zglobalizowanym świecie coraz trudniej przekładać na język jednoznacznych, grupowych tożsamości i interesów. Dyskurs polityczny będzie więc w coraz większym stopniu wisiał w próżni, podporządkowany logice mediów; a także logice naszego własnego, dyskursywnego rozumu, też czującego się lepiej w świecie czarno-białych jednoznacznych clichés, które mu ów medialny dyskurs podsuwa, niż w świecie rzeczywistym, gdzie coraz trudniej o jednoznaczne oceny. Sens wydarzenia bywa bowiem rozmaity, w zależności od tego, który jego aspekt bierze się pod uwagę. Coraz trudniej też stwierdzić, czy mamy do czynienia z faktem rzeczywistym czy tylko z faktem medialnym.

Czołowym politykom PiS-u wydaje się, że manipulują tymi, którzy oficjalnie (Samoobrona, LPR) lub po cichu ich popierają bądź których reprezentują (ZChN, bo PC już prawie w PiS-ie nie ma). Nie podzielając bowiem ich obsesji i emocji, każdemu z tych środowisk obiecują to, na czym mu zależy.

Ale - i tu po stokroć zgadzam się z Pawłem Śpiewakiem z PO - rezultatem jest instrumentalizacja wszystkiego w zamian za władzę. Co więcej, cena nie jest tak niska, jak myśli PiS. I nie chodzi mi tylko o pozorność niektórych zwycięstw, na przykład fakt, że Mojzesowicz, dziś formalnie w PiS-ie, wygrywający z kandydatem Samoobrony przewodnictwo Komisji Rolnictwa, ma ultrasamoobronową wizję, rozmijającą się z realiami (choćby ostatnimi postanowieniami Światowej Organizacji Handlu, ograniczającymi radykalnie subsydia, także w UE).

Najistotniejszą ceną, jaką za to zapłaci PiS i my wszyscy, będzie nieuchronny, przy takim zapleczu, fałsz w dyskursie. W dyskursie ludowym, przaśnym, parafialnym, przemieszanym z polityką rozumianą jako kontrola nad ludźmi (przez kupowanie, uzależnianie lub zastraszanie) nie ma miejsca na poważną rozmowę o nas samych. A fałsz i intelektualna miałkość (bo o rozwiązaniu problemów - także postkomunistycznego układu - nie decyduje przecież muskuł władzy, ale pomysłowa przebudowa instytucji) to trwały rozbrat z inteligencką młodzieżą. Tą z pokolenia JP II, wrażliwą i myślącą. A przecież już dziś widać, że PiS nie ma dobrej kadry. Żal dyskusji, nawet tych prowadzonych w brutalnej atmosferze wyborczej, o trudnej relacji między wolnością, godnością, bezsilnością i solidarnością.

Europa, do której należymy, wymyśla się obecnie na nowo. Dla nas jest to przede wszystkim wyzwanie intelektualne. Zachowaliśmy etyczną perspektywę patrzenia na porządek społeczny, ale nie rozumiemy zjawiska wewnętrznej racjonalności i autonomicznej dynamiki form instytucjonalnych czy przyczynowości strukturalnej. Nie dostrzegamy wyłaniającej się sieciowej formuły polityki, w której konflikt to źródło energii dla samoorganizacji i dyskursu, a nie kwestia "kto kogo".

Wyłaniający się w Polsce kształt sceny politycznej i charakter dyskursu publicznego w mediach potwierdzają schemat znany chociażby z Ameryki Łacińskiej. Globalizacja i u nas, i tam narzuciła sekwencję liberalizacji trudną do połączenia z lokalnymi aspiracjami uformowania kapitału krajowego. I u nas, i tam pojawiły się sfunkcjonalizowane patologie, w tym partyjniacka, klientelistyczna redystrybucja środków publicznych, co miało pomóc w nierównym współzawodnictwie.

Także polityczne reakcje są w obu wypadkach podobne: frustracje i populizm niedoszłej klasy średniej (Samoobrona) i moralny sprzeciw wobec układu (PiS). W Ameryce Łacińskiej sukces odniosły jednak kraje, które wprowadziły głębokie reformy instytucjonalne, nie ograniczając się tylko do odwetu. Wybór takiej strategii wymaga poważnej dyskusji. A o nią trudno w atmosferze ludowych przekomarzań i prężenia muskułów władzy. Wiem, że z PO byłoby PiS-owi trudniej rozliczyć układ (choćby ze względu na doświadczenie inwigilacji prawicy w przeszłości). Wierzyłam jednak, że tę przeszkodę uda się usunąć.

PiS wpadł więc moim zdaniem w pułapkę własnej zręczności taktycznej. Nie tylko bowiem ograniczył sobie swobodę manewru w sferze działań, ale także swobodę tego, co bez śmieszności można powiedzieć. Język to bowiem nie tylko narzędzie komunikacji, ale i wyznacznik kompetencji kulturowych. Po swojackim początku parlamentarnej koalicji każda próba przejścia do poważniejszej rozmowy o polityce będzie przez wielu potraktowana jako obraza mająca ich umniejszyć. Już wyobrażam sobie rechot Leppera z jajogłowych...

Kody językowe wyznaczają hierarchie i, szczególnie u nas, są znakiem statusu. Rzadziej - narzędziem komunikowania się. Przejście między czarowaniem słowami a budzeniem statusowej frustracji jest często niezauważalne. Granica jest tu bardzo płynna i łatwa do przekroczenia, bo politycy nie rozumieją głębokiej przemiany dokonującej się obecnie w polskim społeczeństwie.

Jest to druga przemiana w zasięgu pamięci jednego pokolenia. Pierwsza, towarzysząca solidarnościowym strajkom 1980 roku, doprowadziła do odbudowy w ludziach, w bagnie komunizmu, podmiotowości moralnej wyrosłej z odkrytej w sobie zdolności powiedzenia "nie"; do podjęcia ryzyka w obronie bezsilnych. To doświadczenie wolności, związane z aktem buntu, określono mianem "godności". Uruchomiona wtedy olbrzymia społeczna energia wiązała się z chęcią obrony owej wolności, a także - zdobytej nagle zdolności mówienia. To właśnie wtedy kategorie moralne użyte do wyrażenia istoty konfliktu pozwoliły przekroczyć doraźność i konkretność wcześniejszych protestów. Ten język (i nastawienie do świata) okazał się bezużyteczny w nowej rzeczywistości, w której "legalne" niekoniecznie oznacza "sprawiedliwe", a "racjonalne" ma wiele twarzy. Sens tego pojęcia jest odmienny, gdy odnosi się ono do wewnętrznej logiki instytucji przeniesionych z innego świata (i innej fazy rozwoju), odmienny zaś z perspektywy gospodarskiej logiki małego przedsiębiorcy.

I tu mamy kolejną przemianę. Na ludzi nie działa już odwoływanie się w mowach wyborczych do liberalizmu, bo wymagałoby to - sprzecznej z ich doświadczeniem - wiary w ozdrowieńczą, automatyczną logikę rynku, choć wiedzą oni, że logika globalna ściera się tam, a często nawet sprzymierza z rodzimym kapitalizmem politycznym. Ludzie zrozumieli też, że zasady gry tak sfragmentaryzowały społeczeństwo, iż trudno uwierzyć w automatyczny powrót solidaryzmu.

Przemiana na poziomie świadomości potocznej jest głębsza niż zmiany w mentalności polityków. Ci ostatni tkwią bowiem w świecie własnych gier, partyjnej polityki tożsamości i faktów wyprodukowanych przez media. A ludzie, by przeżyć, codziennie muszą się mierzyć z rzeczywistością prawdziwą.

Jednym z podstawowych rysów owej "prawdziwej" realności jest fakt, iż Polską gospodarkę, a za nią i społeczeństwo, i państwo, cechuje podwójna fragmentacja. Po pierwsze, są to wydzielone, zorganizowane pajęczyny kapitalizmu politycznego. Ukształtowały się na fundamencie personalnych powiązań w strukturach władzy (często - w służbach specjalnych), a obecnie wymieniają ów polityczny kapitał (kontakty, informacje, układy) na kapitał ekonomiczny. W latach 80. pajęczyny te ułatwiły przesunięcie środków ze struktur własności państwowej w ręce prywatne, a także stanowiły kontrolowane (jak sądzono) kanały otwierania się na gospodarkę światową. Potem stały się dodatkowym impulsem transformacji, żywiącym się nadzieją na pełne uwłaszczenie i podzielenie się władzą na tyle, by nowa ekipa wzięła na siebie trud walki z inflacją, zagrażającą środkom finansowym już zgromadzonym przez owe pajęczyny.

Obecnie owe sieci kapitalizmu politycznego, zasilane dodatkowo publicznymi pieniędzmi z agencji i funduszy, wprowadzanymi w upartyjnione klientelistyczne układy, stanowią rodzaj protezy w nierównym współzawodnictwie z kapitałem globalnym. W ten sposób patologia stała się niejako funkcjonalna i dlatego tak trudno z nią walczyć. Nowy rząd powinien jednak poradzić sobie z tym problemem, posiada bowiem dostateczną determinację i wiedzę. Jest jednak jeszcze drugi typ fragmentacji, a mianowicie współwystępowanie instytucji różniących się standardami wewnętrznej racjonalności, logiką funkcjonowania, orientacją na odmienne ośrodki decyzyjne i rynki wykraczające niekiedy poza skalę kraju, w którym działają, a także stosujących przy podejmowaniu decyzji odmienne horyzonty czasowe i dyskursy. Tu ów fakt wydzielenia nie jest tak łatwo zauważalny jak w wypadku osobistych powiązań kapitalizmu politycznego. O dystansie (braku współpracy z resztą systemu) decyduje bowiem kompatybilność (lub nie) języka reguł i logiki funkcjonowania. Na przykład fundusze emerytalne, wysysające środki finansowe z gospodarki, nie mogą ich reinwestować. Nie dlatego, że nie chcą, ale dlatego że ich komercyjna formuła wymaga komercyjnych kanałów, a te, jeśli chodzi o gospodarkę, są za mało pojemne.

Odmienność logik słabej gospodarki i funduszy, działających podług reguł racjonalnych, ale dla innego stadium rozwoju, to właśnie przykład owej groźnej, niewidzialnej, odnoszącej się do standardów racjonalności, a nie ludzi, fragmentacji. Podobnie wyizolowane z całości są firmy zagraniczne, często montownie, korzystające z zaplecza kooperacyjnego we własnych krajach.

Rząd może walczyć z ową fragmentacją, ale nie wprost. To znaczy albo poprzez wynegocjowanie z poszczególnymi pajęczynami nieprzekraczalnych warunków brzegowych, zmuszających je do respektowania (w pewnym zakresie) interesu kraju, albo poprzez przedefiniowanie ich wyjściowych założeń, bo to one decydują, co w danej instytucji będzie traktowane jako "racjonalne", a co nie; albo wreszcie poprzez działanie na otoczenie (edukacja, infrastruktura, dobre prawo, zaufanie), tak by wydłużać horyzont czasowy zaangażowania aktorów danej pajęczyny w naszym kraju.

Ten typ władzy, próbujący skupić rozproszoną energię, spowodować, by fragmenty wykonywały pracę na rzecz całości, nie ma nic wspólnego z władzą typu hierarchicznego. Tu trzeba myśleć o władzy jako władzy systemu nad samym sobą, osiąganej przez jakość powiązań między instytucjami, a nie dzięki sile jakiegoś określonego centrum. U nas jednak dyskurs publiczny w mediach zdominowała perspektywa statusowa ("mohery" kontra "kapelusze") i hierarchiczna partia władzy opartej na personalnej lojalności.

Obserwowana obecnie umiarkowana euforia wyborców oczekujących "dokańczania" rewolucji wiąże się z próbą pokazania, że to w końcu my zwyciężyliśmy. Ale euforia szybko opadnie. Okaże się, że "nasi" to często po prostu ci, którzy byli za młodzi, żeby stać się "ich", i że oprócz wieku i lojalności wobec partyjnego szefa niewiele ich łączy; i że ten podział wcale nie pomaga przy radzeniu sobie z drugim typem fragmentacji.

Na zakończenie prawdziwa opowieść, pokazująca, jak zawodny jest ów podział "my - oni". Wrzesień 1980, prywatne mieszkanie na gdańskiej Starówce. Tłum ludzi, którzy byli razem w stoczni i wciąż nie mogą się rozstać. Jestem tam. Jest też Kuśmierek - latający, demaskatorski reporter czasów komunizmu, piszący o PGR-owskich przekrętach, ale czasem też o korupcji na szczytach. A w TV przemawia Barcikowski, przedstawiciel władz, który negocjował w Stoczni Szczecińskiej. Mówi o sobie - że był w AK, że po "wyzwoleniu" wahał się, czy wyjść z podziemia. A wtedy Kuśmierek tubalnie: "Co on tam p... Ja na tym jego terenie byłem wtedy w Ludowej Milicji i taki... by mi się nie wymknął". I wielki aplauz zebranych dla Kuśmierka. Bo on był "nasz". Był z nami w strajku. A Barcikowski jest "ich" - negocjował po stronie władzy. Stąd moja rada: najlepiej nie być ani "ich", ani "naszym", tylko być "swoim".

Trudno stylistycznie "wyjść" z tego typu anegdot, więc zanim wrócę do analizy współczesnej, "medialnej" demokracji, pozwolę sobie na pozornie irrelewantną dygresję. Bohater znakomitego opowiadania Czechowa "Broszka" - mąż pantoflarz, systematycznie upokarzany przez żonę, nauczył się nie okazywać swoich uczuć. I stopniowo przestał odczuwać cokolwiek. Urazy spływały po nim niezauważone. I nagle przeżył wstrząs, gdy pracująca w tym samym domu młoda guwernantka, niesłusznie oskarżona o kradzież broszki (nawet nie wprost, ale przez akt przeszukania jej pokoju, tak jak i pomieszczeń reszty służby), uniosła się honorem i rzuciła posadę. I wtedy nasz bohater zrozumiał, że nie sam akt upokorzenia, ale obojętność wobec tego aktu, udawanie, że nic się nie stało, nieodczuwanie bólu i złości, niereagowanie, jest znakiem utraty godności. Oznacza bowiem obojętność wobec siebie samego, traktowanie siebie jak przedmiot. Albo inaczej - nieprzeżywanie siebie jako podmiotu, obdarzonego przyrodzoną godnością i wymagającego od innych jej poszanowania.

W feudalnej Japonii na trudne misje, nierokujące dużych szans powodzenia (a więc grożące "utratą twarzy"), wysyłano kobiety. Uważano po prostu, że ich przyrodzony niski status (nawet wtedy, gdy były wysoko urodzone), czyli wyjściowy brak "godności", uniemożliwia jej utratę. Godność pojmowano tam bowiem nie jako immanentny atrybut człowieka, wynikający z jego partycypacji w Absolucie, ale jako rezultat jego społecznego usytuowania. W tej kulturze można mówić o "wstydzie", ale nie o "grzechu". W wypadku kobiety niepowodzenie misji nie wymagało też rytualnego samobójstwa, aby odzyskać utraconą godność. To też było niemożliwe: nie można było utracić ani odzyskać czegoś, co z założenia tej kategorii społecznej nie przysługiwało. Znawcy Japonii (m. in. Nicolas Bouvier) twierdzili, że w tej sytuacji kobiety były bardziej wolne, bo ulokowane niejako poza rygorami wyznaczającymi zrytualizowane warunki brzegowe dopuszczalnych zachowań.

Moim zdaniem jednak cena płacona za ową "wolność" była wysoka, bo zniszczeniu uległy fundamenty wolności prawdziwej, czyli - godność. W świecie polskiej polityki coraz częściej można zauważyć, że najbardziej funkcjonalnymi operatorami procesu nie są wcale osoby z charyzmą, ale oportuniści lub ci, którzy są gotowi do grania roli kogoś z miedzianym czołem. Kogoś, kto nie może godności utracić, bo (przynajmniej w sferze demonstrowanych zachowań) nie wydaje się cenić jej posiadania. Swoboda manewru obu tych kategorii jest większa, a cena niepowodzeń - niższa. Pomocnikami takich osób stają się najczęściej nie ludzie z wiedzą i wizją, ale ci lojalni, bo w pełni zależni, którzy nie wbiją noża w plecy. Nieszanowanie siebie rodzi bowiem brak szacunku i zaufania także wobec innych.

Z zaskoczeniem widzimy dziś, że demokracja, wysuwając nieco do przodu osoby wybitne, sprzyja też awansom ludzi nijakich, bez wyobraźni, zdolnych co najwyżej do posunięć taktycznych, ale już nie - strategicznych. I że ci wybitni, nie chcąc być może utracić twarzy, ograniczają własną swobodę manewru tak dalece, że nie są już zdolni do realizacji celów. Dlatego, obserwując niepowodzenia przy budowaniu "wielkiej" koalicji rządowej, byłam zniecierpliwiona widocznym u polityków brakiem umiejętności przezwyciężania własnych urazów i emocji. Często chodzi tu o strach przed utratą twarzy. Jest on tym silniejszy, im mniej wierzy się w siebie. W końcu zresztą, jak pokazywałam, ów brak wiary prowadzi do destrukcyjnej przemiany. Godność, owa "twarz" właśnie, staje się tak nierealna, że przestaje się o nią zabiegać. Wtedy strach mija, rośnie swoboda manewru, ale nie ma już wewnętrznej busoli.

Zmiana kategorii dyskursu publicznego może się wydawać politykom ryzykowna, bo grożąca właśnie "utratą twarzy". Co więcej, wyobrażają sobie oni, że skok notowań PiS-u po wyborach łączył się z pokazaniem muskułu władzy z jednej strony i hołdowaniem emocjom statusowym ("mohery") z drugiej. Kontynuuje się więc ów schemat postępowania, nie dostrzegając jego śmieszności, choćby po deklaracjach ministra Dorna o wcielaniu do wojska niepokornych lekarzy; równocześnie tenże Dorn napomyka coś o różnicy między "etyką odpowiedzialności" - a ta, jego zdaniem, wymaga "ludowego" dyskursu i sojuszu z Samoobroną - a "etyką przekonań", czyli własnymi gustami i upodobaniami, także politycznymi.

Dla widzów i słuchaczy sprawa jest prostsza i zamiast subtelnych rozważań `a la Max Weber myślą po prostu: "hipokryzja". A przecież dyskurs publiczny to coś znacznie więcej. To przede wszystkim podtrzymywanie istnienia społeczeństwa jako wspólnoty komunikującej się z samą sobą, w ramach sensów wyznaczanych przez - szczególne dla niej - doświadczenie historyczne i kulturowe. Należą tu także, jak pokazywałam, swoiste dla owej wspólnoty założenia ontologiczne, dotyczące tego, czym jest człowiek, władza, porządek.

W kulturze zachodniej, z jej dyskursywnym podejściem podkreślającym wagę esencjonalnych tożsamości, "różnica" wyznacza nie tylko ruch myślenia, ale także granicę, konieczność wyboru, oś walki. W postnominalistycznej Europie Zachodniej owa konfrontacyjna logika została osłabiona przez sceptycyzm płynący z uznania, iż istnieje wiele równoległych "realności" (czyste wytwory umysłu, pojęcia odnoszące się do sfery materialnej, wreszcie owa rzeczywistość materialna), każda z własną, odrębną dynamiką i odmiennymi regułami wewnętrznych przekształceń. Owe sfery nie mogą się przy tym nigdy zlać całkowicie, a wysiłek ich maksymalnego zbliżenia do siebie wyznacza nie tylko ruch myśli, ale też - budowę instytucji.

U nas, ze słabszym (ze względu na dziedzictwo tomistycznego realizmu) wyczuciem autonomii formy, owa "różnica" (i związana z nią konfrontacja) przeżywana jest bardziej dosłownie, jako konflikt między grupami społecznymi. Bywa to groźne, szczególnie gdy w dyskursie publicznym, prowadzonym przez media, dominują ludzie odrzucający intelektualizm jako postawę życiową, polegającą na uczynieniu własnego myślenia głównym obiektem obserwacji. Taka samoobserwacja daje bowiem dystans. A stąd tylko krok do autoironii obnażającej i znoszącej patos władzy.

W dyskursie półinteligenckim, postrzegającym świat w kategoriach "różnicy" absolutyzującej odmienności oraz w kategoriach współzawodnictwa statusowego, jest inaczej. Brnie się, aż do śmieszności, w patos. Nie jest się też w stanie zrozumieć współczesnych systemów rządzenia, w których konflikt jest osią współpracy, a nie walki. Osią, dodajmy, energetyzującą dyskurs, odabsolutyzowującą władzę, poszerzającą swobodę manewru i - wbrew zdroworozsądkowym sądom - także stabilizującą system.

W dobie globalizacji komunikacja rozsadza wypracowane przez wieki i utrwalone kulturowo techniki kontroli. Prawdziwe rewolucje zaczynają się w wyobraźni. W Polsce - gdy ryzykowanie w imię wartości (strajki latem 1980) uruchomiło, biernie dotychczas doświadczane, kategorie etyczne, przypomniane przez wizytę Ojca Świętego w 1979 roku - kategorie owe pozwoliły, by uczestnicy tamtych wydarzeń przeżyli na nowo każdy siebie jako podmiot moralny, a zarazem zyskali poczucie, iż są częścią wspólnoty. Co więcej, owe kategorie moralne, ożywione w roli pojęć dyskursu publicznego, pozwoliły wyrazić istotę konfliktu ("dobro" walczące ze "złem") i wyartykułować marzenie: państwo i społeczeństwo przyszłości regulowane przez ten sam system wartości. To samo marzenie przyświeca dziś dążeniu do IV Rzeczypospolitej.

Dyskurs i używane w nim kategorie są więc kluczowe. Dlatego tak drażnią mnie wszelkie próby "polityki mocy", odwołujące się bezpośrednio do możliwości użycia siły, źle znoszące inność, słabość, dwuznaczność, odchylenia od tego, co uznano za normę. Czasem nie chodzi zresztą o wymyślanie nowych terminów, lecz jedynie o zmianę składni. Aby "wolności" nie przeciwstawiać "Solidarności" i "sprawiedliwości", ale mówić "wolność" i "sprawiedliwość" i traktować to jako zadanie, a zarazem - wyzwanie intelektualne.

Jadwiga Staniszkis

p

*Jadwiga Staniszkis, ur. 1942, jest socjologiem, pracuje m.in. na Uniwersytecie Warszawskim, w Instytucie Studiów Politycznych PAN oraz w Wyższej Szkole Biznesu w Nowym Sączu. Zajmuje się m.in. socjologią organizacji, socjologią polityki i kultury. W marcu 1968 roku została uwięziona za udział w protestach studenckich i usunięta z uniwersytetu. W trakcie wydarzeń Sierpnia '80 doradzała Międzyzakładowemu Komitetowi Strajkowemu w Stoczni Gdańskiej. Jej najważniejsze prace to: "Samoograniczająca się rewolucja" (1985), "Ontologia socjalizmu" (1988), "Postkomunizm" (2002), "Władza globalizacji" (2003). W "Europie" nr 35 z 31 sierpnia ub.r. opublikowaliśmy wywiad z nią zatytułowany "Dlaczego >>Solidarność<< nie była rewolucją".