p

Frank Furedi*

Ludzkość na cenzurowanym

Dyskusje o przyszłości coraz częściej skupiają się dziś na tym, czy człowiek przetrwa. Coraz więcej autorów przewiduje globalną katastrofę, której nie da się uniknąć. Media serwują nam alarmistyczne historie o masowym wymieraniu w niedalekiej przyszłości i o miastach zalanych przez podnoszące się na skutek zmian klimatycznych wody oceanu.

Reklama

Dzisiaj mamy do czynienia nie z Czterema Jeźdźcami Apokalipsy, lecz z całym pułkiem przepowiadaczy zagłady. Przypomina to świecką wersję objawienia św. Jana, poza tym że jest jeszcze gorsze - po prorokowanej apokalipsie dla ludzi nie ma przyszłości. Ludzkość nie zostanie zbawiona, lecz zniknie bez śladu.

Lęki o przetrwanie człowieka sięgają początków ludzkich dziejów. Przedstawiając takie katastrofy jak potop czy zniszczenie Sodomy i Gomory, wyobraźnia religijna snuła fantazje o końcu świata. Bardziej współcześnie apokaliptyczne idee niegdyś zakorzenione w magii i teologii przekuto na rzekomo naukowe tezy dotyczące ludzkiej destrukcyjności i nieodpowiedzialności. Przyszłości Ziemi zagraża ponoć dzisiaj nadmierna konsumpcja, rozwój techniki i "bawienie się w Boga przez człowieka". Zamiast mówić o grzechu pierworodnym, który doprowadzi do upadku człowieka, boimy się zniszczenia natury przez pełen złej woli gatunek ludzki.

We wszystkich współczesnych scenariuszach apokalipsy - pluskwa milenijna, wyczerpanie zasobów ropy naftowej, globalne ocieplenie, ptasia grypa, zniszczenie różnorodności biologicznej itd. - kładzie się nacisk na winę człowieka. Zakłada się, że gatunek ludzki jest ze swej natury destrukcyjny i moralnie zepsuty. Stale mówi się o tym, że działalność człowieka zagraża istnieniu Ziemi. W mediach pojawiają się historie grozy dotyczące skali tych zniszczeń, rozpowszechniane przez organizacje ekologiczne i polityków. I tak niedawno można było usłyszeć, że na skutek działalności człowieka liczba gatunków ptaków i ryb spadła w ciągu ostatnich 30 lat o 35 proc. Informację tę puściła w obieg ekologiczna agencja prasowa Planet Ark i media ją podchwyciły, podając ją jako dowód, że człowiek przyczynia się do zniszczenia środowiska naturalnego. Nasze stosunki z naturą często określa się mianem "ekobójstwa", zuchwałej i dokonywanej z premedytacją destrukcji środowiska. Innymi słowy, próby oswojenia natury przez człowieka traktuje się jako pokrewne ludobójstwu. W tytule książki Franza Broswimmera, "Ekobójstwo: krótka historia masowego wymierania gatunków", znajduje wyraz to poczucie obrzydzenia wobec ludzkości. Według Jareda Diamonda "ekobójstwo przesłoniło wojnę jądrową i nowe choroby jako zagrożenie dla cywilizacji naszego globu".

Reklama

Termin "wpływ człowieka na świat" coraz częściej kojarzony bywa z zanieczyszczeniem środowiska, bezmyślną destrukcją i pazernym eksploatowaniem zasobów Ziemi. Były wiceprezydent USA Al Gore martwi się, że "technologie, którymi obecnie dysponujemy, ogromnie zwiększają wpływ poszczególnych jednostek na świat natury", co powoduje "gwałtowne i niszczycielskie zderzenie między cywilizacją a Ziemią". Przez minione 40 lat kultura zachodnia wysławiała wpływ człowieka na świat, dzięki czemu doszło do humanizacji natury - dzisiaj ludzka pomysłowość jest wartościowana niejednoznacznie lub nawet traktowana podejrzliwie.

Samą ideę cywilizacji przedstawia się jako czynnik ekologicznego zniszczenia. "Cywilizacje niszczą żywe systemy na Ziemi od co najmniej 5000 lat", można przeczytać w pewnej mizantropicznej relacji. Według niektórych ekologów ludzie są "negatywnym obcym ciałem", a nawet "rakiem na środowisku". Dla radykalnych przedstawicieli ruchów ekologicznych degradacja natury wynika z przekonania naszego gatunku o swojej wyjątkowości. Przekonanie to - nazwane antropocentryzmem - potępia się jako groźne dla naszej planety. Ideologia humanocentryczna, która postrzega naturę z perspektywy jej użyteczności dla ludzi, rzekomo niszczy środowisko. Ta skłonność do przedstawiania ludzi jako pasożytów nie ogranicza się do wąskiego kręgu cywilizacyjnych pesymistów. Michael Mescher, były brytyjski minister środowiska, nazwał ludzi "wirusem" zakażającym organizm Ziemi.

Oderwanie kultury zachodniej od człowieczeństwa

Wielki oddźwięk znajduje dzisiaj kojarzenie zwykłej działalności ludzkiej ze zniszczeniem. W telewizji, kinie i popkulturze rozwój cywilizacji, a zwłaszcza postęp naukowo-techniczny ukazuje się jako źródło zniszczenia środowiska i rozpadu więzi społecznych. Idea, że cywilizacja odpowiada za wszelkie zagrożenia, przed którymi dzisiaj stoimy, czyni z gatunku ludzkiego problem, a nie twórcę rozwiązań. Najbardziej uderzającym przejawem tego antyhumanizmu jest przekonanie, że jeśli Ziemia ma przetrwać, to liczba zamieszkujących ją ludzi musi ulec znacznemu zmniejszeniu.

Maltuzjański plan demograficznej redukcji ma się doskonale. Dla radykalnych ekologów sprawa jest prosta - wyjściowa teza, sformułowana w 1984 roku przez przywódców ruchu ekologicznego Arne Naessa i George'a Sessionsa, brzmi: "Aby życie pozaludzkie miało odpowiednie warunki do istnienia, musi nastąpić znaczna redukcja populacji ludzkiej". Te maltuzjańskie poglądy wyznaje wielu komentatorów. "Ludzkość nie ma żadnych szans na przetrwanie przy jej obecnej liczbie wynoszącej 6,5 mld i podstawowe warunki życia na Ziemi niedługo zmuszą nas do zmierzenia się z tym zagadnieniem", ostrzega James Howard Kunstler. Australijski akademik David McNight usiłuje pogodzić neomaltuzjanizm ze swoją wersją "nowego humanizmu". McNight w książce "Beyond Right and Left" dowodzi, że "stworzenie zdolnego do przetrwania społeczeństwa opartego na humanistycznych wartościach będzie wymagało zahamowania przyrostu demograficznego oraz przyjęcia do wiadomości, że materialne potrzeby człowieka muszą zostać ograniczone".

Dzisiejszy neomaltuzjanizm jest znacznie bardziej ponury i mizantropiczny od oryginału. Przy całym swoim intelektualnym pesymizmie i braku wyobraźni Thomas Malthus znacznie mocniej wierzył w ludzkość niż maltuzjaniści obecnej doby. W swojej książce "Prawo ludności" wywodził, że chociaż "przyszłe perspektywy dotyczące złagodzenia bolączek płynących z prawa ludności nie są tak różowe, jakbyśmy sobie tego życzyli, [...] bynajmniej nie są też całkowicie zniechęcające i w żadnym razie nie wykluczają stopniowej i sukcesywnej poprawy ludzkiego losu, której racjonalnie oczekiwano, zanim zaczęły się tak modne ostatnio szalone spekulacje na ten temat". Zastrzeżenia Malthusa co do możliwości człowieka częściowo wynikały z wrogości do optymistycznego humanizmu jego intelektualnych adwersarzy, między innymi Condorceta i Godwina. Jednak mimo swoich pesymistycznych zapatrywań na problem wzrostu liczby ludności Malthus zauważał: "Mam nadzieję, że ogólny wynik tych badań nie skłoni nas do rezygnacji z dążenia do poprawy rozpaczliwego ludzkiego losu".

W ciągu minionych dwóch stuleci zwolennicy Malthusa często z pogardą traktowali ludzi pochodzących z "niewłaściwych ras" lub "niewłaściwych klas społecznych" - ale mimo swoich uprzedzeń uznawali wyjątkowość gatunku ludzkiego. W niektórych przypadkach, takich jak ruch eugeniczny, obłąkane uprzedzenia wobec tak zwanych niższych ras łączyły się z wiarą w postęp. Dzisiejsi neomaltuzjaniści nie wyrzekli się dawnych uprzedzeń, ale dodali do nich jeszcze głęboką odrazę do rodzaju ludzkiego.

Warto przypomnieć, że Malthus uzasadniał alarmistyczny ton swoich demograficznych przewidywań przekonaniem, że ludzkość nie potrafi się wyżywić. Dzisiaj lobby antynatalistyczne biada nad faktem, że ludzkość rozmnaża się i żywi aż nazbyt skutecznie - ludzka pomysłowość i rozwój cywilizacyjny przedstawiane są jako największe zagrożenie dla bytu naszej planety.

Utrata wiary w ludzkość znajduje frapujący wyraz w pejoratywnym pojęciu "gatunkizmu". Gatunkizm to grzech, który polega na wynoszeniu ludzkości ponad inne gatunki. Zdaniem tych, którzy wymyślili to orwellowskie z ducha słowo, ludzie nie posiadają żadnych moralnie wyjątkowych cech i nie są lepsi od innych form życia. Według krytyków gatunkizmu ci, którzy żądają dla człowieka szczególnego albo wyższego statusu, nie są lepsi od rasistów albo mizoginów. Obrońca praw zwierząt Peter Singer definiuje gatunkizm jako "uprzedzenie lub nierównoprawne spojrzenie na interesy członków własnego gatunku ze szkodą dla interesów innych gatunków". Chociaż radykalna krytyka gatunkizmu nie przeniknęła jeszcze do języka potocznego, pogląd, że ludzi nie wolno stawiać wyżej od zwierząt, zyskał prawo obywatelstwa w publicznym dyskursie. Doświadczenia na zwierzętach przez rosnącą liczbę osób uważane są za zbrodnię, a granica oddzielająca ludzi od zwierząt robi się coraz bardziej dziurawa. Josie Appleton zwraca uwagę, że wiele osób za "miarę swojej wartości moralnej" uważa DNA, a ponieważ z badań wynika, że DNA szympansów w 98,4 proc. pokrywa się z ludzkim, osoby te upatrują w tym dowodu na moralną równorzędność ludzi i małp człekokształtnych.

Nowa mizantropia

Malejąca wiara w ludzkość znajduje najsilniejszy wyraz w apokaliptycznym myśleniu o środowisku naturalnym, ale przenika też codzienne życie. Często słyszy się więc na przykład, że ludzie są upośledzeni emocjonalnie. Ludzkość składa się z nałogowców, osób psychicznie "kalekich" albo "zranionych na całe życie". Stosunki międzyludzkie są opatrywane ostrzeżeniami natury zdrowotnej. Zatruwamy nie tylko środowisko naturalne, ale także siebie nawzajem. Mamy "toksyczne związki", "toksycznych rodziców" i "toksyczne rodziny". Historie grozy na temat niebezpieczeństw wiszących nad stosunkami międzyludzkimi łudząco przypominają w swojej retoryce dyskusje o ekologii.

Susan Forward, autorka "Toksycznych rodziców", porównuje skutki złego rodzicielstwa do "niewidzialnego zielska, które w niewyobrażalny dla ciebie sposób zachwaściło twoje życie". Rodzice najwyraźniej wydzielają toksyczne substancje, które zatruwają ich dzieci bardzo podobnie do tego, jak ludzie zanieczyszczają środowisko naturalne. Można wręcz mówić o nowym gatunku literackim, opisującym rzekomo zatrutą naturę relacji między ludźmi. Mamy więc takie tytuły jak: "Toksyczni starzy kawalerowie", "Toksyczni ludzie: 10 sposobów radzenia sobie z ludźmi, którzy zatruwają ci życie", "Toksyczni współpracownicy: jak radzić sobie z dysfunkcjonalnymi ludźmi w pracy i toksycznym stresem". Książki te zawierają ten sam przekaz na temat stosunków międzyludzkich co neomaltuzjańska kampania dotycząca przeludnienia i środowiska naturalnego. Metafora ta nie ogranicza się do relacji między ludźmi. Na etykietkę toksycznej zasłużyły sobie także niektóre instytucje życia publicznego. Rozważmy na przykład takie tytuły: "Toksyczne kościoły: jak podnieść się po duchowym molestowaniu", "Toksyczna praca", "Powab toksycznych przywódców" czy "Toksyczna psychiatria".

Za tą reinterpretacją stosunków międzyludzkich jako toksycznych kryje się moralizatorski impuls. Skażenie tradycyjnie było kojarzone ze zbrukaniem i świętokradztwem. Skazić oznaczało dawniej sprofanować, splamić, skalać, zdemoralizować. Ale kiedy moralne skażenie jest antycypowane i ukazywane jako normalne, zbrukanie staje się zwykłą formą postępowania - co w istotny sposób wpływa na to, jak postrzegamy istoty ludzkie.

Mizantropia w znacznym stopniu rzutuje na politykę państwa i debatę publiczną. W latach 50. socjologowie stwierdzili, że istnieje wyraźna korelacja między spojrzeniem społeczeństwa na człowieka i dominującymi postawami politycznymi. W jednym z badań ustalono, że pogląd danej jednostki na ludzką naturę kształtuje jej ogólne przekonania polityczne. I tak stosunek do demokratycznego ideału wolności słowa bezpośrednio zależy od tego, czy wierzymy, że ludzie potrafią dokonać inteligentnego wyboru między konkurencyjnymi poglądami. "Zwolennik wolności słowa z reguły wyznaje przekonanie, że większość ludzi nie daje się łatwo zmanipulować, nie ulega niekontrolowanym emocjom i umie dokonać rozumnej oceny", napisali badacze. Sugeruje to wysoki poziom wiary w człowieczeństwo. Z kolei "jednostka, która nie wierzy w ludzi, często opowie się za likwidowaniem słabych, dewiacyjnych lub niebezpiecznych grup". Socjologowie podsumowali swoje badania wnioskiem, że "pogląd jednostki na ludzką naturę zdaje się mieć znaczące konsekwencje dla doktryny wolności politycznej". Ludzie, którzy wierzyli w ludzką naturę, z reguły mieli bardziej tolerancyjny stosunek do wolności słowa i eksperymentów społecznych. Osoby, które uważały, że ludźmi kieruje dążenie do własnej korzyści, chciwość i inne destrukcyjne popędy, często popierały posunięcia ograniczające wolność.

Dzisiaj wzrostowi cenzury, kryminalizacji myślenia drogą ustaw o tak zwanych "przestępstwach nienawiści" i "kodeksach mowy", jak również powszechnemu potępieniu dla "obrazy uczuć" towarzyszy idea, że większości ludzi nie można pozwolić, aby samodzielnie wyrobili sobie pogląd w kontrowersyjnych kwestiach. Imperatyw cenzurowania opiera się na paternalistycznym i negatywnym poglądzie na ludzką naturę, jak również na braku wiary w zdolność ludzi do odróżniania dobra od zła.

Od czasów średniowiecza nie było takiego zatroskania o diabelskie namiętności trawiące ludzkość. Po obu stronach Atlantyku wybuchła panika w związku z molestowaniem nieletnich i w całym zachodnim świecie panuje przekonanie, że w prawie każdym domu mieszka potencjalny drapieżca. Wszędzie roi się od potworów. Ludzie traktują się nawzajem z podejrzliwością, która jeszcze kilkadziesiąt lat temu była rzadkim zjawiskiem. Rodzice zastanawiają się, czy mogą zaufać przedszkolankom. W szkołach każdy siniec na ciele dziecka wywołuje podejrzenia wobec rodziców, którzy z kolei zastanawiają się, czy kontakt fizyczny między dzieckiem i nauczycielem jest dopuszczalny. W Wielkiej Brytanii każdy dorosły pracownik, którzy może mieć styczność z dziećmi, musi zostać prześwietlony przez policję, a niektórzy przedstawiciele "przemysłu ochrony dzieci" uważają, że system ten należy rozszerzyć na uniwersytety. Obsesja na tle molestowania nie ogranicza się do stosunków między dorosłymi i dziećmi. Wszelkie interakcje, w których w grę wchodzą uczucia, fizyczność lub seksualność, traktowane są jako potencjalnie patologiczne. Molestowanie w pracy uchodzi za jeden z najważniejszych problemów naszych czasów. Niektórzy domagają się podjęcia działań przeciwko "molestowaniu ludzi starszych", inni biją na alarm w związku z "molestowaniem zwierząt domowych" i "molestowaniem kur".

Odnowa wiary w ludzi

To naprawdę ważne, jak postrzegamy ludzkość. Jeżeli nadal będziemy uważali ludzi za moralnie zdegradowane pasożyty, to każdy większy problem techniczny, od pluskwy milenijnej po ptasią grypę, będzie budził strach jako potencjalna katastrofa, nad którą nie zapanujemy. Intelektualny pesymizm i kulturowa dezorientacja odciągają ludzką wyobraźnię od wyzwań, które się przed nami rysują. Mówienie o przetrwaniu ludzkości jest wyrazem kryzysu wiary w człowieczeństwo i dlatego wielkie pytanie na dzisiaj nie brzmi: czy ludzkość przetrwa XXI stulecie, ale czy przetrwa nasza wiara w ludzkość.

Na przekór zakorzenionemu w zachodniej kulturze poczuciu, że ludzkość porzuciła swą dawną wrażliwość, ludzie mają dzisiaj bezprecedensowe możliwości kształtowania przebiegu swego życia. Dopiero teraz znaczna część społeczeństwa ma realny, istotny wybór i kontrolę nad swoim losem. Musimy przywrócić wiarę w autonomię i samostanowienie jednostki oraz uznać fakt, że przeszliśmy z epoki kamienia łupanego do czasów, w których ludzki potencjał transformacyjny stanowi istotną siłę.

Wiemy również, że historia nie daje żadnych gwarancji. Zaplanowana zmiana to ryzykowne przedsięwzięcie. Ale czy nam się to podoba, czy nie, podejmowanie ryzyka w celu przeobrażenia naszego życia i nas samych należy do tych cech, które w największym stopniu odróżniają nas od innych istot. Dlatego zamiast przejmować się "ekologicznym odciskiem stopy", powinniśmy poczynić wszelkie możliwe kroki na drodze ku lepszej przyszłości.

Mizantropia grozi nam powrotem w średniowieczne mroki uprzedzeń i strachu przed nami samymi. W tej sytuacji stoimy przed następującym wyborem: możemy wyrzec się tych cech ludzkich, które pomogły nam przeobrazić świat, i ulec dominującej kulturze fatalizmu, ale możemy też pójść w przeciwnym kierunku. Zamiast porzucać wiarę w człowieczeństwo, możemy skierować naszą twórczą energię na zapanowanie nad przyszłością. Zamiast zamartwiać się o to, "co z nami będzie", powinniśmy szukać odpowiedzi na pytanie: co należy zrobić, by zhumanizować przyszłość.

Ludzie nie są aniołami. Bywają zdolni do złych czynów. Ale sam fakt, że niektóre czyny potrafimy skategoryzować jako złe, pokazuje, że jesteśmy zdolni również do przywracających ład moralny aktów sprawiedliwości. A więc koniec końców aspirujemy do dobra. Wbrew rojeniom romantycznego prymitywizmu cywilizacja i rozwój sprawiły, że nasz gatunek więcej wie na temat natury i jest na nią bardziej uwrażliwiony. Dążenie do poprawy warunków życia - odwieczny podstawowy motyw ludzkiego działania - przeprowadziło ludzkość z epoki kamienia łupanego do XXI stulecia.

Jeśli wiara w ludzkie możliwości musi nosić nazwę "antropocentryzmu" i "gatunkizmu", to z radością przyznaję się do obu tych zbrodni.

Frank Furedi

przeł. Tomasz Bieroń

p

*Frank Furedi, ur. 1948, socjolog. Urodził się na Węgrzech, wraz z rodzicami wyemigrował na Zachód po powstaniu 1956 roku. W latach 70. zamieszkał w Wielkiej Brytanii, był związany z radykalną lewicą. Obecnie jest profesorem socjologii na Uniwersytecie Kent. Autor wielu prac poświęconych roli ryzyka we współczesnych społeczeństwach. Opublikował m.in. "Culture of Fear" (1997), "Paranoid Parenting" (2001), "Where Have All the Intellectuals Gone?" (2004) oraz "Politics of Fear" (2005). W "Europie" nr 15 z 12 kwietnia br. opublikowaliśmy jego tekst "Eksplozja antyreligijnej histerii".