przeł. Tomasz Bieroń

p

Czego się boi Europa Zachodnia

Ivan Krastev


politolog

Nikt z zachodnioeuropejskich przywódców oficjalnie nie przyzna, że żałuje rozszerzenia Unii o kraje postkomunistyczne. Badania zamówione przez Komisję Europejską pokazały, że przyjęcie nowych członków przyniosło ekonomiczne korzyści wszystkim krajom członkowskim, a lęk przed imigracją był przesadzony i nieuzasadniony. Kiedy jednak śledzi się debatę i to, co politycy przekazują opinii publicznej, można zauważyć, że starą Europę prześladuje pewien koszmar. Stara Europa boi się trzech rzeczy. Pierwszą jest niestabilność polityczna. Wydarzenia w Budapeszcie, kryzys rządowy w Polsce, powrót Meciara do pierwszej ligi słowackiej polityki pokazują, jak bardzo nieprzewidywalna jest polityka w krajach regionu. Druga kwestia to brak solidarności. Kraje postkomunistyczne nie przejawiają żadnego zainteresowania nielegalną imigracją i politycznym islamem, które są w tej chwili najważniejszymi problemami, przed którymi stoi Europa Zachodnia. Po trzecie, Zachód obawia się powrotu do nacjonalistycznej retoryki typowej dla lat 40. XX wieku, której rozpowszechnienie może spowodować poważny kryzys Unii Europejskiej.

Słowa Chiraca, który kazał nowym państwom siedzieć cicho, były błędem, i to na tyle poważnym, że obecna krytyka nowych państw jest o wiele bardziej stonowana, niż mogłaby być. Zachodnioeuropejscy przywódcy stwierdzili, że jeśli będą traktować nowe kraje z góry, przyczynią się do pogłębienia kryzysu. Są zatem niezadowoleni, a co gorsza nie wiedzą, co mają dalej robić. Dobrym przykładem jest kryzys na Węgrzech. UE udzieliła cichego poparcia premierowi Gyurcsányowi, ale na dłuższą metę nie przyniesie to dobrych skutków. Bardzo trudno jest apelować o zaufanie i uczciwość w polityce i jednocześnie udawać, że nie widzi się, co tak naprawdę wywołało gniew Węgrów.

Europa Zachodnia czuje się oblężona. Obawy przed napływem imigrantów z nowych krajów członkowskich są niewielkie w porównaniu z lękiem przed imigrantami z Afryki i wojującym islamem. Europa Zachodnia coraz bardziej skupia się na własnych problemach i odkrywa, że istnieją dwie Europy, bo powyższe problemy nie spędzają snu z powiek mieszkańcom Europy Wschodniej. Na wschodzie kontynentu dystans między zwycięzcami i przegranymi w wyniku przemian coraz bardziej narasta. Mamy co prawda do czynienia ze wzrostem gospodarczym, ale także z bardzo wysokim bezrobociem. Ludzie nie porównują swojej sytuacji materialnej z tym, jak im się żyło 2-3 lata temu. Chcą żyć tak jak ci, którym powodzi się najlepiej. Poczucie niezadowolenia i niepewności występują i na Wschodzie, i na Zachodzie.

Na poziomie kultury czy wspólnych wartości ani Zachód, ani Wschód nie stanowią monolitu, a główne linie podziału nie przebiegają na linii Wschód-Zachód. Poglądy Włochów na rolę chrześcijaństwa w kształtowaniu europejskiej tożsamości są znacznie bliższe poglądom Polaków na tę kwestię niż na przykład Szwajcarów. Poza tym wyzwanie, jakie rzucił islam kulturze europejskiej, zbliża Europejczyków do siebie.

Najbliższe 2-3 lata będą miały kluczowe znaczenie. Wyzwania związane z imigracją czy terroryzmem zmuszają przywódców do wychodzenia poza ramy państwa narodowego i europeizacji polityki. Problemu imigracji nie można rozwiązać w ramach jednego państwa - doskonale pokazuje to obecny konflikt pomiędzy Włochami i Hiszpanią. Hiszpania zaostrzyła przepisy i prowadzi bardziej restrykcyjną politykę, toteż fala imigracji przesuwa się do Włoch. Skutki polityki jednego kraju są odczuwane we wszystkich innych, zatem polityka wobec imigrantów będzie musiała być budowana na poziomie ogólnoeuropejskim. Trudne wybory będą wówczas czekać także Europę Wschodnią. Do tej pory kraje postkomunistyczne nie odczuwały efektów nasilonej imigracji do UE, ale w ciągu 5 czy 10 lat ten problem je także dotknie. To jeden z możliwych scenariuszy. W wyniku wspólnego kryzysu nastąpi zbliżenie między Wschodem a Zachodem. Zresztą historia integracji europejskiej to historia reakcji na kryzys. Jeśli uda się stworzyć wspólną politykę energetyczną i wspólną politykę imigracyjną na poziomie całej Unii, to obecne kryzysy zbliżą do siebie państwa członkowskie. Jeśli jednak dojdzie do renacjonalizacji polityki energetycznej i imigracyjnej, Unia Europejska znajdzie się w bardzo poważnym kryzysie. Jeśli poszczególne państwa narodowe uznają, że Unia nie potrafi sobie poradzić z tymi problemami, będą odchodzić od Wspólnoty i podejmować próby rozwiązania problemu na własną rękę.

Proamerykanizm nowej Europy nie tworzy trwałych podziałów. Wojna w Iraku to jednorazowe wydarzenie, które najprawdopodobniej się nie powtórzy. Istnieje ważny czynnik, który wbija się klinem pomiędzy USA i nawet najbardziej proamerykańskie kraje takie jak Polska. Mieszkańcy Europy Wschodniej dołączyli do UE, bo szukali ochrony. Nie chcą natomiast zmieniać świata, uczestniczyć w globalnej polityce czy wysyłać oddziałów w egzotyczne zakątki globu. Podziały związane z oceną działań USA nie będą miały wielkiego wpływu na relacje starej i nowej Europy. Bardziej prawdopodobnym źródłem podziałów jest stosunek do Rosji.














przeł. Małgorzata Werner

Reklama

p

Reklama

Przejściowe kłopoty z adaptacją

William Pfaff


publicysta

Polska jest jedynym tak dużym nowym państwem członkowskim Unii Europejskiej, co sprawia, że jej sytuacja wewnętrzna stanowi przedmiot zainteresowania Zachodu w większym stopniu niż to, co dzieje się w innych krajach regionu. Europejczycy z Zachodu uważają, że ich obowiązkiem było zaproszenie członków byłego Układu Warszawskiego do UE, gdyż kraje te przez 50 lat cierpiały pod jarzmem sowieckim. Zrobiono to, nie zastanawiając się zbytnio nad konsekwencjami. Jeśli nawet kraje starej Europy są dziś nieco zawiedzione tym, co dzieje się w nowych krajach członkowskich - na przykład nowym polskim rządem, który wchodzi w konflikt z Niemcami czy potępia zachodnioeuropejską cywilizację jako dekadencką - to trzeba pamiętać, że poprzedni rząd miał dobre stosunki z sąsiadem, a obecny może wkrótce upaść.

Wydarzenia na Węgrzech wyglądały niepokojąco, lecz ostatnie demonstracje sprawiają już wrażenie działań bardziej odpowiedzialnych. Przypadek Węgier był szokiem przede wszystkim ze względu na cynizm, jaki wykazał premier Gyurcsány, gdy otwarcie przyznał się do kłamstw. U źródeł kryzysu na Węgrzech legło to, że kraj ten ma trudności z przystosowaniem się do standardów politycznych panujących w UE. Istnieje problem partii postkomunistycznej - jego najwyraźniejszą oznaką jest fakt, że obecny premier wskutek uwolnienia węgierskiej gospodarki zarobił fortunę w taki sam sposób jak rosyjscy oligarchowie.

Ogólne wrażenie jest takie, że sytuacja na Wschodzie jest trudna, a spuścizna komunizmu daje o sobie znać na każdym kroku. Na Zachodzie tolerancja dla tych problemów maleje i wielu ludzi w Brukseli zadaje sobie pytanie, czemu u licha zaprosiliśmy te kraje do naszego grona, skoro tylko komplikują nasze życie i utrudniają funkcjonowanie UE. Jednak ze świecą szukać takiego, który uważa, że można by cofnąć rozszerzenie. Zresztą UE nie przewiduje procedury relegacji członków. Rozszerzenie jest faktem dokonanym, i choć skutki nie są tak dobre, jak mieliśmy nadzieję, musimy się z tym pogodzić.

Od czasu odrzucenia traktatu konstytucyjnego Unia znajduje się w impasie. Wydaje się, że jedynym rozwiązaniem jest stworzenie Europy dwóch prędkości, w której podział przebiegałby między dużymi państwami starej Unii i resztą. Jednak Polacy, Węgrzy i Czesi nie chcą się na to zgodzić, twierdząc, że dołączali do organizacji jako równoprawni członkowie, a takie rozwiązanie oznaczałoby zerwanie z zasadą równości. Jedyną alternatywą dla Europy dwóch prędkości wydaje się jednak porzucenie ambicji uczynienia Unii poważnym graczem na scenie światowej, kolejnym supermocarstwem, rywalem USA, Rosji i Chin. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że nowe kraje życzliwiej słuchają argumentów USA niż najważniejsze kraje starej Europy. Bierze się to z błędnego przekonania, że to Ameryka zniszczyła komunizm.

Zachodnia i wschodnia Europa nie należą do różnych kręgów cywilizacyjnych, podział ten przebiega raczej pomiędzy Europą jako całością, która jest katolicka i protestancka, oraz krajami prawosławnymi. Polska jest i zawsze była uważana za część Zachodu właśnie ze względu na katolicyzm, choć ma nieszczęście leżeć dokładnie na granicy. Polska przeżywa dziś ten sam problem, którego Europa Zachodnia i USA doświadczyły przed Soborem Watykańskim II, w latach 60. - tradycyjne wartości katolickie, konserwatywne spojrzenie na społeczeństwo, a nawet pewne idee antykapitalistyczne zderzają się z wartościami Zachodu. Bracia Kaczyńscy i rząd PiS są wrogo nastawieni do wartości liberalnych, nie będąc w tym wcale odosobnieni od reszty społeczeństwa. Uważają, że Europa Zachodnia wyznaje relatywizm moralny, jest zsekularyzowana, a religia utraciła w niej swe znaczenie i wcale nie są pewni, czy chcą, by Polska stała się częścią tego świata. To prawdziwy konflikt wartości, który trzeba jakoś przezwyciężyć, choć z pewnością nie rozwiąże się go od ręki. Jednak kontakty polskich władz i polskiego społeczeństwa z krajami Zachodu, swoboda podróżowania, która sprawia, że wielu Polaków żyje i pracuje na Zachodzie, doprowadzą do tego, że te różnice zostaną w końcu przezwyciężone. Nie należy zatem wyolbrzymiać wagi podziałów między starymi i nowymi krajami Unii. Wiele z tych podziałów wynika z różnej historii wschodniej i zachodniej Europy, przede wszystkim zaś z ostatnich 50 lat komunizmu. Cynizm, amoralność reżimu komunistycznego zostawiły swoje piętno. Powstaje problem, co począć z byłymi komunistami, z którymi każde społeczeństwo postkomunistyczne musi sobie jakoś poradzić. Czy ujawniać nazwiska wszystkich współpracowników służb bezpieczeństwa, czy wprowadzić politykę grubej kreski? Co zrobić z tymi, którzy zyskali fortuny, gdy uwalniano gospodarkę na początku lat 90.?

Nowe kraje członkowskie w końcu się zaadaptują. Ważne jest to, by skupiły się właśnie na problemie adaptacji do systemu unijnego, bo stanowi on jedno z największych osiągnięć ostatniego półwiecza. Przynależność do tej wspólnoty zapewnia Europie Wschodniej poczucie bezpieczeństwa. I nawet jeśli z pesymizmem patrzymy w przyszłość i uznajemy, że Rosja znów zagrozi stabilności Europy, to lepiej być członkiem Unii, która stanowi większą wspólnotę polityczną i ekonomiczną niż USA, utrzymuje pokojowe stosunki z resztą świata, wierzy w system dyplomacji, negocjacji i unikania sporów, niż wchodzić z nią w konflikt i podejmować próby ułożenia sobie specjalnych stosunków z Ameryką. Stany Zjednoczone nie tylko leżą bardzo daleko od Europy Wschodniej, ale także znajdują się w głębokim kryzysie: przegrywają wojnę w Iraku, przegrywają wojnę w Afganistanie, mogą uwikłać się w wojnę z Iranem. Na dodatek nie interesują się problemami Europy Wschodniej, a jeśli już, to tylko tym, jak wykorzystać ją do własnych celów. Inaczej jest z Europą Zachodnią, która nie tylko ze względu na geografię bardzo dużo zainwestowała w bezpieczeństwo i dobrobyt wschodniej części kontynentu.














przeł. Małgorzata Werner

Reklama

p

Koniec postkomunizmu i ignorancja Zachodu

Alain Besancon


filozof

Nigdy nie zgadzałem się z Adamem Michnikiem w kwestii dekomunizacji. Uważałem, że wszelkie pozostałości po dawnym systemie powinny zostać wymazane ze sceny politycznej krajów Europy Środkowej. Dlatego obecne wydarzenia w Polsce i na Węgrzech (w tym drugim kraju kwestia rozliczenia komunizmu nigdy wcześniej się nie pojawiała) zmierzające do pozostawienia za sobą komunistycznej i postkomunistycznej przeszłości uważam za zjawiska pozytywne. To się powinno stać już dawno temu, ale lepiej późno niż wcale.

Osobną sprawą jest ostra krytyka poczynań polskiego rządu i demonstracji na Węgrzech przez lewicowe media w zachodniej Europie, krytyka posuwająca się niekiedy do porównywania sytuacji w Polsce do sytuacji w Iranie lub w krajach arabskich. Jest to kompletne nieporozumienie, wynikające ze złej woli, z nadmiernego ideologicznego zapału albo po prostu z braku elementarnej wiedzy geopolitycznej. Poza wszystkim Polska jest dziś normalną demokracją, autorytarne rządy komunistyczne to przeszłość.

Nie jest natomiast niestety rzeczą przeszłości ekspansywna polityka rosyjska. Putin jako niezwykle sprytny i przebiegły gracz niewątpliwie dąży do podzielenia Europy, używając w tym celu między innymi swojego głównego argumentu przetargowego, czyli gazu. Hegemoniczne zapędy rosyjskiego prezydenta i jego ambicję odbudowania dawnej potęgi ZSRR postrzegam jako skrajnie niebezpieczne dla całej Unii, a w szczególności dla jej wschodniej części. Polska jest tutaj ze względu na swoje geopolityczne usytuowanie najbardziej zagrożona. Paradoksalnie Putin bywa popierany przez część europejskich demokratów. Jest to z ich strony polityka głęboko autodestrukcyjna.

Niestety w języku części lewicowych mediów nie istnieje nic takiego jak prawica, jest tylko ekstremalna prawica, wobec czego wszystko, co prawicowe, postrzegane jest jako skrajne, radykalne i autorytarne. To dość specyficzny sposób myślenia, na który nic nie można poradzić. Najgorsze jest jednak to, że w ten sposób lewicowe media stają się mimowolnymi sojusznikami Putina, sprzyjając jego planom podzielenia i skłócenia ze sobą krajów unijnych. Unia za wszelką cenę powinna dziś dążyć do wewnętrznej konsolidacji i ścisłej współpracy między wschodnią i zachodnią Europą. Inaczej odbudowa potęgi dawnego ZSRR stanie się realna. Coś takiego byłoby jednak dla Europy naprawdę niebezpieczne i mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.










przeł. Tomasz Stawiszyński

Postkomunizm się kończy, ale Zachód reaguje spokojnie

Roman Szporluk


historyk

Wydarzenia węgierskie skłaniają do refleksji nad przejściem od epoki postkomunistycznej ku jakiemuś nowemu okresowi historii. Mamy bowiem do czynienia nie tylko ze społecznym gniewem wywołanym ujawnieniem kłamstw byłych komunistów przemianowanych w trakcie transformacji ustrojowej na socjalistów. Ludzie, którzy wyszli na ulice, chcą powiedzieć, że dzisiejszej polityki nie sposób określać z perspektywy roku 1989. I właśnie najciekawszym aspektem kryzysu węgierskiego jest fakt obecności młodego pokolenia, upierającego się przy tym, by teraźniejszości nie determinowały umowy sprzed lat 17.

Pojawiły się zatem postulaty daleko idących zmian, które powinni wprowadzać nowi przywódcy. Uczestnicy protestu domagają się zwiększenia wpływu społeczeństwa na decyzje podejmowane przez władze, a więc demokratyzacji życia politycznego. Kluczową kwestią pozostaje jednak to, czy pojawi się jakiś konstruktywny projekt, bo zawsze w takich sytuacjach może dojść do głosu wyłącznie resentyment, któremu towarzyszy żądza odwetu.

Rok 1989 zdezaktualizował się w oczach Węgrów tak samo jak dwa lata wcześniej rok 1991 w oczach Ukraińców. Możemy też odnaleźć podobieństwa do sytuacji w Polsce: większość głosów w zeszłorocznych wyborach parlamentarnych i prezydenckich została oddana na ugrupowania kontestujące układ postkomunistyczny. W przypadku Ukrainy warto dostrzec ten sam co na Węgrzech aspekt pokoleniowy.

Pomarańczowa rewolucja była aktem politycznym ludzi, którzy w roku 1991 mieli zbyt mało lat, by pojąć, co się wokół nich dzieje. Młode pokolenie późnych lat 80. - w tym świadkowie i uczestnicy wybijania się Ukrainy na niepodległość - są dziś osobami w średnim wieku. Z punktu widzenia osiemnastolatka ktoś, kto liczy sobie 35 lat, należy już do starszego pokolenia.

Młode pokolenie nigdy nie zrozumie przeszłości, bo każdy człowiek żyje tylko w pewnym przedziale czasowym. Mamy różne ojczyzny również w czasie. Kiedy jakieś pokolenie wymiera, kres dosięga także jego ojczyznę. Ale w trakcie pomarańczowej rewolucji doszło do pewnego porozumienia właśnie o charakterze międzypokoleniowym. Wielu z tych, którzy entuzjastycznie przyjęli uzyskanie w roku 1991 niepodległości, zawiodło się potem na nowej władzy, straciło do niej zaufanie i 13 lat później wzięło udział w narodowym zrywie wraz z pokoleniem dopiero wchodzącym w życie polityczne.

Tak więc w tej chwili w krajach Europy Środkowej i Wschodniej do głosu dochodzą ludzie, dla których oficjalny koniec komunizmu to już jest zamknięta epoka. Teraz natomiast dobiega końca postkomunizm. Społeczeństwa krajów zachodnich przyjmują spokojnie te wydarzenia w krajach postkomunistycznych. Zachód zmaga się ze swoimi wewnętrznymi problemami: mieszkają tam miliony imigrantów z krajów islamu, we Włoszech przebywa 100 tysięcy Chińczyków i kilkaset tysięcy Albańczyków. Na Sycylii i w Neapolu lądują - zarówno legalnie, jak i nielegalnie - mieszkańcy Afryki. Hiszpania ma swoje kłopoty związane z regionalnymi separatyzmami: katalońskim, a zwłaszcza baskijskim. W USA trwa inwazja - zwłaszcza nielegalnych - przybyszów z Meksyku i innych krajów Ameryki Łacińskiej, co ma daleko idące konsekwencje.

Generalnie cały Zachód zmienia swoją postać i jest skoncentrowany na swoich nierozstrzygniętych problemach. W Europie Zachodniej coraz bardziej dają o sobie znać radykalne odpowiedzi na problemy imigracyjne. Rośnie poparcie dla neohitlerowskiej Narodowodemokratycznej Partii Niemiec. Jean-Marie

Le Pen wciąż postuluje podjęcie przez państwo francuskie działań mających na celu zahamowanie imigracji z krajów arabskich i muzułmańskich. Działania lidera Frontu Narodowego spotykają się z aprobatą coraz większej części społeczeństwa francuskiego.

W tej sytuacji obecność Polski, Węgier i Czech w Unii Europejskiej powinna być traktowana jako czynnik normalizujący i stabilizujący europejską wspólnotę. A to z tej przyczyny, że - jak widać - wszystkie kraje europejskie borykają się z rozmaitymi problemami, a zatem nie tylko Wschód może się uczyć od Zachodu, ale i odwrotnie. Jeżeli Europa nie przejmuje się wydarzeniami w swojej wschodniej części, to dlatego że nie uważa ich za coś nienormalnego. Nie sądzę, by można było postrzegać Europę Zachodnią jako oazę spokoju, a Europę Środkową i Wschodnią jako epicentrum chaosu i zarzewie różnorakich konfliktów.




















przeł. Małgorzata Werner

p

W nowej Europie nastała normalność

Guy Sorman


publicysta

Republika była piękna za Cesarstwa. To francuskie powiedzenie z końca XIX wieku przychodzi na myśl w ostatnich dniach, kiedy mamy do czynienia z nader niestabilną sytuacją, jaka panuje na Węgrzech, Słowacji i w Polsce. W Europie Wschodniej pod sowiecką dominacją z całą pewnością nazbyt pięknie wyobrażano sobie, czym będzie demokracja i wejście do Unii Europejskiej. Podobnie w Europie Zachodniej idealizowano naszych zapomnianych kuzynów, którzy mieli odmłodzić i demokrację, i Europę. Owe nieco dziecinne nadzieje nie spełniły się - demokracja na Wschodzie jest pełna chaosu, zaś Unia Europejska wydaje się bardziej niż kiedykolwiek podzielona w kwestii możliwych scenariuszy na przyszłość. Czy jednak zawód, jaki niektórzy mogą odczuwać w obliczu tych zaburzeń, nie jest wyłącznie odbiciem ich niegdysiejszych niemądrych nadziei?

Jakiej przyszłości dla Wschodu mieliśmy oczekiwać po komunizmie? Raju, dobrobytu, powszechnej miłości? Nie, jedyną rozsądną nadzieją mogło być przejście od totalitaryzmu do normalności. A sytuacja na Wschodzie wydaje mi się nadzwyczaj normalna.

Przypomnijmy sobie, jak bardzo ponure były prognozy ekonomistów z lat 90. dotyczące zdolności krajów zdominowanych przez ZSRR do jakiejkolwiek modernizacji. Tymczasem dziś stwierdzamy, że stopa wzrostu gospodarczego na Wschodzie należy do najwyższych w całej Europie. Przypomnijmy sobie, że w latach 90. intelektualna moda wymagała także, by całkowicie powątpiewać w zdolność mieszkańców Europy Wschodniej do stania się niezależnymi i odpowiedzialnymi obywatelami. Dominowała wtedy teza o homo sovieticus, nowym gatunku, który musiał wymrzeć, by ustąpić miejsca wolnemu człowiekowi. Ogłaszano również, że faszyzm, nacjonalizm i żądania terytorialne zdominują życie polityczne na Wschodzie, powielając w sposób nieunikniony praktyki z lat 30. XX wieku. Jednak nic z tego, co - jak się wydawało - dyktował zdrowy rozsądek, co zdawało się wręcz oczywistością, nie sprawdziło się! Wbrew wszelkim oczekiwaniom partie polityczne odbudowały się, przyjmując najbardziej banalne linie podziału rodem ze świata zachodniego.

Oczywiście, nie można nie doceniać przejściowych bólów, jakie towarzyszą oczyszczaniu się postkomunistycznych społeczeństw: nie każda własność została nabyta w sposób uczciwy, nie wszystkie rozrachunki zostały przeprowadzone, nie każda fortuna ma jasne pochodzenie. Rewolucja przeszła i okazała się niezbyt krwawa. Powinniśmy się z tego cieszyć.

Zatem na Wschodzie wszystko w normie. Czy naprawdę? Popatrzmy na Węgry: rząd doszedł do władzy dzięki manipulowaniu informacjami. Ale czy znamy wiele demokracji w stanie czystym, w których polityczni aktorzy mieliby czyste ręce? Węgierskich manipulatorów - licząc europejską miarą - wyróżnia raczej ich niezdarność niż niemoralność.

Głośne oskarżenia pod adresem tak zwanego populizmu (nazywanego niekiedy faszyzmem) wydają mi się przesadne. Jeśli głos heroldów katolicyzmu i nacjonalizmu - polskiej, słowackiej czy węgierskiej prawicy - zdaje się dość przenikliwy, to dlatego że na Wschodzie wartości te liczą się bardziej niż na Zachodzie. Jednak w niedalekiej przyszłości partie te przegrają i utracą władzę - nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości. A kiedy wszystkie nowe republiki Europy Wschodniej przeżyją liczne zmiany władzy, demokracja stanie się w nich nareszcie równie banalna i równie nudna jak na Zachodzie - stanie się w końcu normalna.

Demokracja polega także na przyznaniu (które również zajmie trochę czasu), iż polityka jest tylko jednym spośród banalnych elementów tworzących społeczeństwo. W demokracji objęcie władzy oznacza wyłącznie prawo do rządzenia państwem, a w naszych liberalnych społeczeństwach rządzenie państwem w coraz mniejszym stopniu oznacza zarządzanie gospodarką, edukacją, informacją i obyczajami. Rządzenie państwem to tylko jedna spośród wielu funkcji, niekoniecznie najbardziej interesująca ani w największym stopniu determinująca stan rzeczy.

Sądzę, że z równym spokojem patrzeć należy na Unię Europejską. Podstawową przyczyną powstania Europy była chęć zapewnienia kontynentowi europejskiemu pokoju. To się już przecież dokonało i czyż nie jest rzeczą cudowną? Między nami panuje pokój, a dzięki NATO pokój zbrojny utrzymujemy z naszymi nieprzewidywalnymi sąsiadami. Ta strefa pokoju nieustannie się powiększa w kierunku Bałkanów, aż do Morza Czarnego, by jutro, być może, objąć także Ukrainę i Turcję. Wszelkie inne uwagi dotyczące Europy są drugorzędne. Przypomnijmy, że jedynym celem mechanizmów ekonomicznych, monetarnych czy rządzenia było od samego początku stworzenie konkretnych więzów solidarności, które miały sprawić, że pokój stanie się nieodwracalny.

Ten pokój odmienił nasz los. Możemy planować życie bez wojny i wakacje bez granic. Jednak inni rzutują na Europę swe własne pragnienie wielkości, pragnienie utworzenia światowego imperium - alternatywy dla imperium amerykańskiego, oraz inne podobne mrzonki. Naturalnie, porywczość nowych Europejczyków (na równi z podziałami wśród starych Europejczyków) nie ułatwia budowy owej imperialnej Europy. Kto jednak na tym cierpi?

Na pewno nie narody. Megalomani - tak. Pozwólmy więc cierpieć megalomanom. I nie traćmy z oczu rzeczywistego sensu: od Paryża po Warszawę, od Budapesztu po Wilno oddychamy i żyjemy jak wolni ludzie. To odczucie jest tak nowe, że musimy oddychać głęboko.






















przeł. Wojciech Nowicki

p

Jak daleko powinna sięgać Unia

Andrew Moravcsik


politolog

Dopóki oświecone elity kontrolować będą politykę w UE i jej państwach członkowskich, dopóty Unia pozostanie otwarta na Europę Wschodnią. Od końca zimnej wojny rozszerzanie Unii jest najsilniejszym, najskuteczniejszym i najbardziej opłacalnym narzędziem, jakim dysponują zachodnie rządy chcące promować pokój, dobrobyt i bezpieczeństwo. Wystarczy porównać, co USA zyskały w Iraku za cenę 500 miliardów dolarów z tym, co uzyskała Europa na swojej wschodniej granicy za około jedną dziesiątą tej sumy.

To prawda, że polityka w Europie Środkowej i Wschodniej coraz bardziej wymyka się spod kontroli. W Polsce Jarosław i Lech Kaczyńscy przewodzą rządowi, który jest nie tylko eurosceptyczny i ultrakonserwatywny, ale wręcz antyliberalny. W lipcu tego roku Parlament Europejski musiał stanąć w obronie polskich gejów, którym rządząca partia zakazała demonstracji. Na Węgrzech niecałe dwa tygodnie temu 150 osób zostało rannych w najbardziej brutalnych zamieszkach od czasów antysowieckiej rewolucji w roku 1956.

W oczach zachodnioeuropejskiej opinii publicznej rozszerzenie Unii zostało zdyskredytowane za sprawą niedawnej fali migracji. Przed rokiem 2004 Komisja Europejska przewidywała, że na Zachód wyjedzie około 20 tys. Polaków. Najnowsze raporty wskazują, że w samej Wielkiej Brytanii pracuje 600 tys. polskich obywateli. Jest to największa pojedyncza fala imigracji w brytyjskiej historii. Mieszkańcy zachodu Europy obawiają się, że kolejne rozszerzenie dodatkowo zwiększy liczbę nielegalnych pracowników, a Bruksela nawet nie kłopocze się przekonywaniem ludzi, że tak się nie stanie.

Powszechnie panujące dziś nastroje nie sprzyjają dalszemu rozszerzaniu UE. Przyjmowaniu nowych członków są przeciwne dwie trzecie Niemców i Francuzów oraz prawie połowa Szwedów, Włochów i Brytyjczyków. Zeszłoroczne zakończone fiaskiem referenda we Francji i Holandii miały mało wspólnego z treścią europejskiej konstytucji, lecz wiele z oporem wobec wizji coraz większej Unii. Czy się to komu podoba, czy nie, nadszedł czas zamknięcia drzwi.

Takie są powszechne odczucia od Sztokholmu po Sarajewo, lecz wszystko wskazuje na to, że od przyszłego roku w UE znajdą się dwa kolejne państwa - Rumunia i Bułgaria. W kolejce czeka Chorwacja, za nią Macedonia, Serbia i Czarnogóra, a dalej Albania i Kosowo, które niedługo stanie się zapewne niepodległym państwem. Ponadto zaledwie rok temu europejscy przywódcy zdecydowali się rozpocząć rozmowy z Turcją.

Dlaczego - mimo niepewności, ekonomicznego zacofania kandydatów, zorganizowanej przestępczości, politycznej nietolerancji i spodziewanej fali imigrantów - UE decyduje się na kolejne rozszerzenie?

Niektórzy kierują się własnym interesem. We wschodniej części Unii - Niemczech, Finlandii, Włoszech, Grecji i w 10 nowych państwach członkowskich - rozszerzenie jest korzystne dla gospodarki i tworzy geopolityczny bufor izolujący niespokojny obszar postsowiecki. W Wielkiej Brytanii i Szwecji postrzega się je jako metodę zapobieżenia pogłębianiu unijnej współpracy, któremu oba kraje są niechętne. Z drugiej strony zapewne najsilniejsze poparcie dla rumuńskiego i bułgarskiego członkostwa pochodziło w ostatnich latach z Paryża, co złośliwi tłumaczą zakorzenioną w XIX wieku chęcią równoważenia niemieckich wpływów na Bałkanach. Prawdziwy powód jest jednak bardziej światły: europejscy przywódcy rozumieją, że rozszerzenie stanowi warunek pokoju i dobrobytu w regionie.

Ich kalkulacje wykraczają poza kwestie handlu i stabilności, obejmując również imigrację. Opinia publiczna może się jej obawiać, politycy zdają sobie jednak sprawę z demograficznego imperatywu - wobec spadającej liczby urodzeń przyszłość europejskiej gospodarki zależy od importu siły roboczej. Choć mówienie tego jest politycznie niepoprawne, większość woli, by imigranci pochodzili z Europy Wschodniej niż z dalszych rejonów świata.

Poszerzenie odegrało kluczową rolę w umacnianiu demokracji i wolnego rynku w całej Europie. Rumunia i Bułgaria wstąpią do klubu po 10 latach spełniania postawionych przez Brukselę warunków, ograniczaniu przestępczości i korupcji, wprowadzaniu tysięcy stron ustanowionego przez Unię prawa oraz usprawniania administracji i sądownictwa. Ten typ wywierania wpływu można - w ślad za Robertem Cooperem - nazwać postmodernistyczną polityką zagraniczną. Zamiast wysyłać wojsko, Unia Europejska stosuje w swoim najbliższym sąsiedztwie siłę cywilną, zachęcając kolejne kraje do przyjęcia jej metod działania oraz pośrednio ograniczając wpływy nacjonalistów i zwolenników autorytaryzmu. Dane Komisji Europejskiej i analizy naukowe wskazują, że nowe kraje członkowskie mają mniej kłopotów z respektowaniem europejskiego prawa niż wielu starych członków, w tym Francja i Niemcy.

Sceptycy mówią że to wszystko, jak również sięgający 6 proc. bułgarski wzrost gospodarczy, nie wystarczy. Na jakich jednak podstawach opierać porównania? Rumunia różni się od Szwecji, ale nie wygląda też jak Azerbejdżan, w którego położeniu znalazłaby się, gdyby nie unijne wskazówki i przywództwo. Z drugiej strony Grecja i Włochy pokazują, że korupcję i przestępczość można przez długie lata godzić z członkostwem w Unii.

Wszystko wskazuje na to, że Europa może, powinna i będzie kontynuować proces rozszerzania na wschód. Musi się on jednak w pewnym momencie zatrzymać - trudno jest sobie wyobrazić Rosję - wielki eurazjatycki kraj - jako członka UE, choć bliska współpraca nie jest oczywiście niemożliwa.
























przeł. Krzysztof Iszkowski

Bez nadziei, bez rozczarowań

David Ost


politolog

W czasie zimnej wojny - a nawet wcześniej - istniało szeroko rozpowszechnione przekonanie, że kraje Europy Środkowej są dziwne, odmienne, mniej warte niż Zachód. Kiedy w końcu stały się członkami Unii, z wyjątkiem wdzięczności nie spodziewano się po nich zbyt wiele. Trudno jest więc mówić, by Europejczycy z zachodniej części kontynentu byli zawiedzeni. Z drugiej strony, patrząc na determinację krajów dawnego bloku sowieckiego, by stać się członkami Unii, można by się spodziewać większego zaangażowania w budowę wspólnej Europy, powtórki z hiszpańskiego euroentuzjazmu, który zaczął się po końcu dyktatury Franco i trwał wiele lat po akcesji. Tymczasem kraje Europy Środkowo-Wschodniej spoczęły na laurach. Największe rozczarowanie wywołało to zapewne w Niemczech, które przed rokiem 2004 były głównym adwokatem poszerzenia, które za nie zapłaciły i które ostatnio spotykają się z mało przyjazną polityką polskiego rządu, mającego do Niemiec dość neurotyczny stosunek i sprawiającego wrażenie, jakby w ogóle nie interesował się Unią.

W Wielkiej Brytanii, która nigdy nie była zwolennikiem ścisłej integracji, to, że nowi członkowie nie chcą ściśle współpracować z Niemcami i Francją, odbierane jest raczej dobrze. Brytyjczycy postrzegają jednak kraje środkowoeuropejskie przede wszystkim jako alternatywne wobec krajów muzułmańskich źródło taniej siły roboczej. To w gruncie rzeczy rasistowskie podejście sprawia, że tradycyjni Anglicy stają się zwolennikami poszerzenia - wolą, by imigranci byli młodzi, atrakcyjni i biali. Jest pewnym paradoksem, że właśnie w eurosceptycznej Wielkiej Brytanii rozszerzenie miało największy bezpośredni wpływ na życie ludzi, bo Polaków spotkać można dziś na każdym kroku. Jednak nawet dobre opinie o Polakach przybyłych na Wyspy nie przekładają się na dobrą opinię o Polsce, bo większość z nich - zwłaszcza tych, z którymi Anglikom najłatwiej jest nawiązać kontakt - o rządach PiS mówi jak najgorzej. Czy w ogóle stanowi to problem? Dla zachodnich elit gospodarczych - nie. Zwykli ludzie mogą utwierdzać się w przekonaniu, że nie warto zacieśniać więzi ze wschodnią częścią Europy, ale dla elit nie ma to znaczenia: dzięki rozszerzeniu i tak mają dostęp do taniej siły roboczej, pracującej w Anglii i Irlandii lub w Polsce i na Słowacji.

Poważnym problemem jest niezdolność polskiego rządu do zdyskontowania sukcesów poprzedników. W okresie poprzedzającym akcesję Polska starała się zająć pozycję lidera regionu, co było uzasadnione chociażby ze względu na jej rozmiar. W zasadzie jej się to udało. W dość niespodziewany sposób, bo dzięki głosom francuskich i holenderskich wyborców, Polska wygrała także z rządami starej Unii walkę o utrzymanie traktatu nicejskiego. W żaden sposób nie wpłynęło to jednak na zmianę jej nastawienia - nadal zachowuje się tak, jakby była przedmiotem, a nie podmiotem europejskiej polityki. Skoro udało się utrzymać Niceę, należałoby się spodziewać, że ci, którzy byli jej obrońcami, przejmą inicjatywę. Tymczasem wszystko pozostaje w sferze deklaracji. Lech Kaczyński ma rację, mówiąc - między innymi w trakcie wizyty w Niemczech - że to postawa Polaków przyczyniła się do końca zimnej wojny (dzięki czemu, można dodać, UE ma szansę stać się światowym supermocarstwem). Ma rację także wtedy, gdy powtarza, że Polska ma prawo mówić własnym głosem i realizować własne interesy. Żadna z tych wypowiedzi nie jest szokiem dla zachodnich partnerów. Problem polega nie na tym, że Polska ma samodzielne poglądy, lecz na tym, że nie są one konstruktywne. Jeśli mówi się A - że Polaków nie można lekceważyć - to trzeba powiedzieć B i rzeczywiście postępować z godnością, a nie ciągle prowadzić walkę o uznanie tej godności. Naprawdę poważne państwa nie zachowują się tak, jakby ich uczucia były ciągle zranione.








przeł. Krzysztof Iszkowski