Własne lądowisko dla śmigłowca, podjazd dla co najmniej dwóch karetek, dwie duże sale zabiegowe z dostępem do najnowszego sprzętu, szerokie korytarze i przede wszystkim profesjonalnie przygotowani lekarze - to tylko niektóre wymogi, które będą musiały spełnić nowo tworzone szpitalne oddziały ratunkowe (SOR). Jeszcze w tym miesiącu minister zdrowia podpisze specjalne rozporządzenie w tej sprawie.

"Cały cywilizowany świat dąży do tego, aby poszkodowanych przewozić do szpitali helikopterami, a nie karetkami. W porównaniu z transportem lotniczym, droga dojazdu ambulansu do szpitala jest trzy, a nawet cztery razy dłuższa" - mówi prof. Jerzy Karski, krajowy konsultant ds. ratownictwa z Lublina. Wtóruje mu Dariusz Adamczewski, dyrektor departamentu polityki zdrowotnej w Ministerstwie Zdrowia. "Każdy szpitalny oddział ratunkowy w Polsce powinien mieć własne nowoczesne lądowisko, monitorowane, dobrze oświetlone i wyposażone w system naprowadzania w razie ograniczonej widoczności. Taki warunek stawia szpitalom Unia Europejska, która dofinansowuje przedsięwzięcie".

Lądowiska mogą być budowane na dachach szpitali lub w ich najbliższej okolicy. W tym drugim przypadku odległość lądowiska od oddziału ratunkowego nie może jednak przekraczać kilkuset metrów, tak by transport chorego ze śmigłowca do szpitala nie przekroczył pięciu minut. Zasada ta będzie dotyczyć również SOR-ów położonych w dużych miastach. "Lądowisko będzie budowane tylko przy jednym ze szpitali, tam gdzie jest to technicznie możliwe" - tłumaczy prof. Karski.

Śmigłowiec uratował mi życie

Tomasz Adamczyk: Ponad sześć lat temu był pan ofiarą ciężkiego wypadku. Jak do niego doszło?
Witold Stelmaszczyk*: Wracałem z trasy. Nad ranem, między Górą Kalwarią a Kołbielą na poboczu stał rosyjski tir. Właściwie to tylko częściowo stał na poboczu, bo naczepą wystawał na jezdnię. Dlatego jadący przede mną busik zaczął raptownie hamować. Ja natychmiast zrobiłem to samo, ale mój samochód ważył 41 ton, więc nie dałem rady i wjechałem w busa. Odbiłem się jeszcze i dodatkowo uderzyłem w bok tira jadącego z przeciwka. Zostałem bardzo ciężko ranny.

Jak wyglądała akcja ratownicza?
Przez godzinę strażacy wycinali mnie z wraku ciężarówki. W tym czasie straciłem dużo krwi - miałem złamanie otwarte nogi, zmiażdżone biodro i bardzo poranioną głowę. A wszystko działo się ponad 50 km od Warszawy, na dodatek przez ten wypadek zrobił się gigantyczny korek. Potem się dowiedziałem, że ludzie stali w nim 4 godziny. Karetka nie miała szans, dlatego do akcji włączono helikopter.

Po jakim czasie znalazł się pan w szpitalu?
To był praktycznie moment, śmigłowcem leciałem najwyżej kilkanaście minut. Wiem, że ten lot uratował mi życie. W szpitalu musieli przetoczyć mi 4,5 litra krwi, natychmiast mnie operowali. Gdyby z miejsca wypadku wiozła mnie karetka - to już by mnie nie było. Przecież ja miałem tak poważne obrażenia, byłem tak połamany, że lekarze po serii operacji przez miesiąc utrzymywali mnie w stanie nieprzytomności, żebym nie czuł bólu. Dopiero potem mnie wybudzili i rozpoczęła się seria drobniejszych zabiegów.

Nadal pracuje pan jako kierowca?
Oczywiście. Właśnie tak sobie myślę, że helikopter uratował mi nie tylko życie, ale i pozwolił nadal pracować w moim zawodzie. Dzięki temu, że tak szybko znalazłem się w szpitalu, lekarze jakoś mnie poskładali. Co prawda, nadal mam w sobie cztery metalowe śruby, którymi poskręcali mi kości bioder i nogi, ale wciąż jestem sprawnym kierowcą. Właśnie przygotowuję się do wyjazdu do Niemiec.

* Witold Stelmaszczyk jest kierowcą tira, ma 41 lat, mieszka w Mrozach



















Reklama