p

André Glucksmann*

Droga donikąd

Paryż. O trzeciej po południu metro było prawie puste. Miejsce naprzeciw mnie zajęła kobieta ze ślicznym dzieckiem w wózku. Dziecko uśmiechnęło się do mnie. Ja mu odpowiedziałem. Uśmiech, potem drugi, potem trzeci, ono do mnie, ja do niego, i tak się zaczęła długa, niema, ale pasjonująca rozmowa. Po paru stacjach kobieta wstała z miejsca, dziecko pomachało mi ręką na "do widzenia". Wtedy zbliżył się do mnie mężczyzna w średnim wieku o uprzejmym wyglądzie: "To pan jest Glucksmann?" "Tak". "Obserwowałem pana" - ciągnął bez najmniejszych oznak agresji. "Jak pan może uśmiechać się do dziecka i głosować na Sarkozy'ego"? Kandydat prawicy na oficjalnych tablicach w całym Paryżu ozdobiony jest wąsikami i grzywką Hitlera. Od napisów na murach bije lewicową głupotą: "Sarko-faszysta", "Sarko=Hitler", "Sarko=Mussolini". Od "Sarkomieszańca" dochodzą jeszcze mniej apetyczne wonie.

Reklama

Pierwsza tura wyborów prezydenckich to wspaniałe zwycięstwo demokracji: liczba głosujących i klęska ekstremistów (przede wszystkim Frontu Narodowego) pogodziły społeczeństwo francuskie z Republiką. Ten cud uda się uratować, jeśli tylko druga tura zostanie rozegrana uczciwie - projekt kontra projekt, pięcioletni program kontra pięcioletni program - jeśli tylko wybory szóstego maja nie zostaną zamienione w referendalny napad z bronią w ręku i polowanie na człowieka. Sens wyborów zostanie wypaczony, jeśli hasło "Byle Nie Sarkozy" stanie się spoiwem łączącym bezładną większość. Połączenie lewicowego i prawicowego "nie", odgórna odmowa i oddolne odrzucenie, nadąsanie centrum i złorzeczenie ekstremistów wyznaczają drogę donikąd.

Jeśli wygra Ségole`ne Royal, niech wygra za sprawą swych przekonań i proponowanych działań. Jeśli zostanie prezydentem jedynie dzięki wywołanemu w sposób sztuczny lękowi przed Sarkozym, którego zamieniono w brutalnego ksenofoba popieranego przez wielki kapitał - będzie to smutna przysługa dla niej samej i dla Francji. Przekształcenie drugiej tury wyborów w kontrplebiscyt, w którym dokonuje się egzorcyzmów - a kuku! przestrasz mnie - oznacza świadome infantylizowanie elektoratu i zamianę debaty idei na ogłupiające plotki i obmowy.

To prawda, że Sarkozy dzieli. Proponuje rozwiązania, które niestety nie wszystkim się podobają. W sprawie Europy, tej najważniejszej stawki następnych lat, zamierza skończyć z paraliżem, wprowadzając minimalny traktat instytucjonalny ratyfikowany przez parlament. Brak nowych konsultacji społecznych okazuje się bardzo silną bronią przeciw demagogii. Natomiast Ségole`ne Royal zapowiada kolejne referendum i "akt społeczny". Oznacza to odsuwanie decyzji w nieskończoność: ani jej własna partia, ani europejska lewica, a tym bardziej partie prawicowe i 27 państw Unii Europejskiej nie mogą dojść do porozumienia w sprawie podobnego projektu. Skąd ta referendalna ideologia? Deputowani dysponują wolnym czasem i dokumentacją, dzięki czemu potrafią rozszyfrować napuszoną terminologię tekstów dyplomatycznych - po to zostali przecież wybrani przez społeczeństwo.

Reklama

W kwestii równości Sarkozy psuje nastrój. Wzywa do "pozytywnej dyskryminacji", która każe władzom politycznym i ekonomicznym sprzeciwiać się faktycznym nierównościom wynikającym z biedy, miejsca zamieszkania, nazwiska, koloru skóry. Gdy chodzi o laickość, Sarkozy przewraca jej zasady do góry nogami, aby ostatecznie ją uratować. Proponuje budowę meczetów z funduszy państwowych, aby wyznawcy drugiej religii we Francji nie musieli się gromadzić niemal potajemnie w piwnicach i garażach. Czy wolimy, by w te nędzne miejsca schronienia wkradł się integryzm? Czy chcemy, by wątpliwi sponsorzy finansowali terrorystyczne kazania? Te i inne reformy, których wprowadzenia od niepamiętnych czasów żądała większość Francuzów, mogą wywołać niezadowolenie niektórych ludzi. Tak więc Sarkozy wywołuje niepokój. W tych i innych przypadkach dotyczących równie ważnych zagadnień (broń nuklearna, odstraszająca, emerytury...), Ségole`ne Royal zwleka, powołuje się na niezliczone "moratoria", aby pilne reformy odsunąć na później lub by odsuwać je w nieskończoność.

Mówi się, że Sarkozy "przeciwstawia", a Royal "łączy". Brutal i madonna? Mamy oto do czynienia z dwiema metodami. Która jest bardziej demokratyczna? Metoda Sarkozy'ego, który nie cofa się przed podziałami i odważa się prezentować ludziom alternatywy do wyboru? Czy metoda Royal, która obiecuje jedność za wszelką cenę i promuje bezruch?

Od 30 lat Francja wegetuje w postpolitycznej bańce mydlanej; jej przywódcy, nie chcąc nikogo urazić, utrzymują, że zjednoczą dwie trzecie Francuzów (Giscard d'Estaing) lub ostatecznie pogodzą kraj z jego przedstawicielami (Mitterrand). Podobna bierność pogrzebała Chiraca, który nigdy nie podniósł się już po przypadkowym uzyskaniu 82 proc. głosów w 2001 roku. Ségole`ne Royal wpisuje się w ten nurt. Jej atutem jest to, że nigdy nie rozstrzyga między zwolennikami "tak" i tymi, którzy sprawili, że w referendum na temat Europy zatriumfowało "nie"; między tymi, których oskarża się o "socjal-liberalizm" i tymi, którzy wielbią stare etatystyczne czasy; między sojusznikami Palestyńczyków i przyjaciółmi Izraela, między zwolennikami laickości i islamofilami. Aby złowić wszystkie te ryby, Royal mówi jedną rzecz - i od razu dodaje jej przeciwieństwo.

Gdy nikogo nie można urazić, jesteśmy skazani na poruszanie się w próżni. Kiedy zaczniemy naśladować kraje europejskie, które naprawiły swą gospodarkę (Dania, Anglia, Irlandia, Hiszpania)? Nadszedł czas reform. Trzeba je zaproponować jeszcze przed głosowaniem, aby wybory nadały im niepodważalną demokratyczną legitymację.

Pozostaje najcięższa obiekcja: pogromca Le Pena to "rasista", na co dowodem jest fakt, że zaproponował stworzenie ministerstwa integracji i tożsamości narodowej. W moich oczach prawdziwie zainfekowane lepenizmem są te dobre dusze z lewicy i centrum, które bez wahania zakładają, że relacja między tożsamością narodową i imigracją może być wyłącznie wykluczająca. Dlaczego mamy zakładać, że ministerstwo integracji i tożsamości narodowej będzie ministerstwem tożsamości przeciw imigracji? Sarkozy powtarza, że francuska tożsamość nie jest natury etnicznej, że społeczeństwo jest wzbogacane nieustannie kolejnymi falami imigracji (z której pochodzi również jego rodzina), że antynazistowski Ruch Oporu wobec rządu Vichy zawdzięcza tak wiele hiszpańskim republikanom, Ormianom, Żydom... Ale i to nie pomaga. Ohydny łajdak właśnie "przekroczył żółtą linię".

Być może trzeba wielkiego, złego wilka, by Olivier Besancenot, Fran?ois Bayrou i Ségole`ne Royal się porozumieli, by się dokonała ta licha komunia duchowa. 6 maja w kabinie wyborczej każdy obywatel wybierze spośród dwóch kart wyborczych - "Royal" i "Sarkozy" - a nie spośród "tak" i "nie" skierowanych w jakieś urojenie. Wymachiwanie kluczem "Byle Nie Sarkozy", który ma otworzyć przed Ségole`ne Royal bramy Pałacu Elizejskiego - bez względu na to, co dziś powie i co zrobi czy czego nie zrobi w przyszłości - zakrawa na szwindel. W ten sposób grzebie się wspaniały poryw pierwszej tury, tworzy się na nowo kartel spod znaku "nie" - ten sam, który złamał europejski poryw. Utrwala się trzy dekady francuskiej stagnacji i osłabienia państwa. Nie mamy kolejnych pięciu lat do stracenia.

André Glucksmann

przeł. Wojciech Nowicki

p

*André Glucksmann, ur. 1937, jeden z najważniejszych współczesnych filozofów europejskich. Wydał m.in. "Les maitres penseurs" (1977), "Cynisme et passion" (1981) oraz "La Troisie`me Mort de Dieu" (2000). W ostatnich latach głośne stały się jego książki analizujące stan ducha ludzi Zachodu w XXI wieku: "Dostojewski na Manhattanie" (wyd. polskie 2003) oraz "Ouest contre Ouest" (2003). W zeszłym roku ukazała się autobiografia intelektualna Glucksmanna: "Une rage d'enfant". W "Europie" nr 159 z 21 kwietnia br. zamieściliśmy jego tekst "Syndrom Stalina".