W czasach Leszka Millera wielu komentatorów obarczało winą za złą jakość polskiego życia publicznego byłych komunistów, którzy korzystając z pozostałych po PZPR struktur, zmonopolizowali lewą stronę sceny politycznej i zablokowali prawdziwie lewicową krytykę neoliberalnej transformacji. Polska polityka potrzebuje więcej antagonizmów - twierdzili. Marcin Król polemizuje z tym poglądem. Zniknięcie ideologicznych sloganów uważa za rzecz naturalną, typową dla współczesnych demokracji. Polskiej prawicy zarzuca zaś anachronizm, który jest poważniejszym - strukturalnym, a nie tylko praktycznym - problemem niż cynizm lewicy.

Reklama

p

Marcin Król

Prawica w Europie

W roku 1960 Daniel Bell opublikował sławną książkę "Koniec wieku ideologii". Jej teza składała się z dwu obserwacji. Po pierwsze, w zachodnim świecie spory nie dotyczą już ideologii, a jedynie tego, jak realizować cele, co do których panuje zgoda. Cele społeczne, czyli wyrównywanie szans, cele ekonomiczne, czyli wzrost gospodarczy, cele w polityce zagranicznej, czyli współpraca demokracji zachodnich. Po drugie Bell uznał, że skończyła się epoka radykalnych postaw ideowych. Konserwatyści, liberałowie i socjaliści tak bardzo zbliżyli się do siebie, że zajęli szeroko rozumiane centrum sceny politycznej, a lewicowe i prawicowe partie radykalne zostały zepchnięte na margines życia politycznego. Oczywiście w czasie gdy Bell pisał swoją książkę, istniał jeszcze spór ideologiczny z komunizmem, ale koniec wieku ideologii dotyczył świata zachodniego. W dodatku - paradoksalnie - spór z komunizmem sprzyjał zbliżeniu wszystkich centrowych tendencji politycznych.

Reklama

Diagnoza Bella okazała się trafna i stopniowo uznano ją za oczywistą. W roku 1989 potwierdził ją w mało oryginalnym, ale sławnym tekście "Koniec historii" Francis Fukuyama. I Bellowi, i przede wszystkim Fukuyamie zarzuca się dziś, że nie mieli racji, bowiem natychmiast po opublikowaniu tekstu Fukuyamy rozpętała się straszna wojna w byłej Jugosławii, a w wielu innych zakątkach świata daleko jest jeszcze do zaniku sporów na tle narodowo-religijnym. To prawda, ale obserwacja ta nie dotyczy w gruncie rzeczy tej części świata, o której pisał Daniel Bell, czyli dawnego Zachodu, a obecnie krajów o wysoko rozwiniętej i utrwalonej demokracji. Ideologie żyją poza światem europejskim, a jeśli nawet pojawiają się w tym świecie - najczęściej w postaci radykalnej prawicy - to wprawdzie wiele się na ten temat mówi, ale niewiele z tego wynika, o czym przekonuje porażka Jean-Marie Le Pena w ostatnich wyborach prezydenckich we Francji.

Znacznie większe wątpliwości budzi idea polityki centrystycznej. Bell miał rację, kiedy wyliczał sprawy, co do których nie ma już zasadniczego, ideologicznego właśnie sporu, jak gospodarka liberalna czy idea solidarności społecznej, ale nie miał racji, kiedy sądził, że partie polityczne zajmą centrum i w gruncie rzeczy niemal przestaną się różnić. Nie ma w dzisiejszej Europie ani jednego kraju, w którym partie z zasady i deklaratywnie centrowe byłyby u władzy. Czasem udaje im się (jak to bywało w przypadku FDP w Niemczech) uzyskać status słabszego koalicjanta, ale to był szczyt nielicznych sukcesów. Próby zbudowania prawdziwie centrowej siły politycznej zawiodły w Wielkiej Brytanii. Fran?ois Bayrou, centrowy kandydat w ostatnich francuskich wyborach prezydenckich, tylko pozornie miał jakiekolwiek szanse na wygranie wyborów. Równocześnie mamy jednak do czynienia z zaskakującym zjawiskiem - przewaga zwycięzcy w wyborach parlamentarnych lub prezydenckich jest z reguły bardzo mała, co świadczy albo o głębokich podziałach społecznych, albo - przeciwnie - o tym, że ludzie w gruncie rzeczy gotowi są zaakceptować każdego poważnego kandydata z umiarkowanej lewicy lub umiarkowanej prawicy.

Reklama

Dlaczego spór polityczny jest ciągle potrzebny?

Gdyby spojrzeć na problem z punktu widzenia Bella, można by uznać, że spór między "lewicowymi" a "prawicowymi" (cudzysłowy wstawiam dlatego, że pojęcia te niemal nic już nie znaczą) partiami politycznymi toczy się tylko dlatego, że muszą się one odróżniać tak, by obywatele mieli między czym wybierać. Stanowisko poszczególnych partii socjaldemokratycznych i prawicowych (chadeckich lub konserwatywnych) w wielkich europejskich krajach jak Niemcy, Wielka Brytania, Francja czy nawet Włochy jest - odnośnie podstawowych spraw gospodarczych, społecznych, nawet takich nowych problemów jak imigracja - bardzo zbliżone. Różnice nie są jednak tylko pozorne, gdyż dotyczą spraw moralnych i stosunku do religii. Przede wszystkim jest to spór o uprawnienia mniejszości seksualnych i o stosunek do aborcji, eutanazji oraz inżynierii genetycznej. Liberałowie nazwaliby ten spór sporem o granice wolności. Czy rzeczywiście jest on tak poważny i czy rzeczywiście stanowi okazję do wyraźnego zróżnicowania stanowisk? I tak, i nie. Z moralnego punktu widzenia jest to nie tylko spór poważny, ale wręcz zasadniczy, a w wielu przypadkach nierozstrzygalny, tak że zawierane z konieczności kompromisy nikogo nie mogą usatysfakcjonować - przy pierwszej nadarzającej się okazji lub przy pierwszym poważniejszym pretekście zażarta walka wybucha od nowa. Można wprawdzie poszukiwać "cywilizowanego" wyjścia, ale zawsze będzie ono miało charakter tymczasowego modus vivendi, a nie definitywnego rozstrzygnięcia sporu, jak chciałyby obie silnie ideologicznie umotywowane strony.

Problem staje się nieznośny, kiedy zostaje przeniesiony na poziom polityczny, i to na poziom polityki bieżącej. Rozstrzygnięcia polityczne są oczywiście niezbędne, jednak polityka demokratyczna opiera się na dążeniu do kompromisu, a tu każdy kompromis jest niezadowalający. Jednak wbrew słusznym obawom obserwatorów okazuje się, że w praktyce wygrywają rozwiązania kompromisowe, choć niedoskonałe. W ostatnich latach prym w zakresie wprowadzania polityki moralnej wiedzie, zarówno w Europie, jak i w Stanach Zjednocznych, prawica. Przypatrzmy się zatem, jak posługuje się tymi argumentami prawica europejska, i co z tego wynika w praktyce. Czy rzeczywiście mamy do czynienia z "dwiema Europami kultury i obyczaju", jak w swojej znakomitej książce o Stanach Zjednoczonych "Jeden naród - dwie kultury" pisała Gertruda Himmelafarb?

Moralność a polityka

Najbardziej wyraziście problemy z zakresu moralnego wystąpiły w trakcie niedawnej kampanii przed wyborami prezydenckimi we Francji. Kandydat prawicy Nicolas Sarkozy powiedział, że w jego przekonaniu pedofilia i skłonność do samobójstwa są uwarunkowane genetycznie, chociaż nie wyjaśnił, co miałoby z tego w praktyce wynikać. Czy należałoby przeprowadzać odpowiednie ingerencje genetyczne? Na jakich podstawach prawnych? Oburzenie we Francji było ogromne. Genetycy przyznawali, że jakieś uwarunkowania genetyczne nie są wykluczone (zwłaszcza w przypadku samobójstwa), ale ich nie znamy lub nie znamy dostatecznie. Intelektualiści przypomnieli zaś, że podobne rzekomo naukowe podglądy głosili zwolennicy rasizmu w czasach III Rzeszy, co oczywiście jest zgodne z prawdą historyczną.

Nieoczekiwanie i ku rozczarowaniu ich własnych zapleczy politycznych dwaj najpoważniejsi przeciwnicy Sarkozy'ego, socjalistka i centrysta, nie podjęli jednak tego wątku i spór przedwyborczy w minimalnym tylko stopniu dotykał kwestii moralnych. Dlaczego tak się stało i jakie to ma znaczenie? Można sądzić - słusznie - że wypowiedź Sarkozy'ego była niefortunna (zresztą jej nie powtórzył), ale że pozostali kandydaci i potem on sam kierowali się zdrowym rozsądkiem, nie ciągnąc tego tematu. Co więcej, Sarkozy uważany za zdecydowanego człowieka prawicy nie podejmował tradycyjnych wątków prawicowo-moralnych w duchu postulatu: Kirche, Kinder, Küche i obrony tradycyjnego modelu rodziny. Może miał na to wpływ fakt, że sam pochodzi z rozbitej rodziny, a może po prostu realizm polityczny. Postulaty wzmocnienia rodziny i jej trwałości, a w szczególności postulat zwiększenia przyrostu naturalnego we Francji (która ma akurat najlepszą w tej mierze sytuację w Europie), znalazły się za to w wystąpieniach przedwyborczych Ségol`ene Royal, kandydatki socjalistów.

A teraz przypatrzmy się przemówieniu programowemu przywódcy znajdujących się aktualnie w opozycji, ale rosnących w siłę konserwatystów brytyjskich Davida Camerona. Wśród spraw stawianych na pierwszym miejscu Cameron wymienia walkę z przestępczością, poprawę środowiska naturalnego i jakości życia oraz odpowiednie zmiany w przepisach ułatwiające pracującym matkom opiekę nad dziećmi. Ogromną wagę przykłada do poprawy funkcjonowania państwowej służby zdrowia, a ponadto do pomocy, jakiej państwo powinno udzielać samotnym rodzicom bez względu na to, jaki jest powód tego, że rodzina się rozpadła. Powiada, że "społeczeństwo byłoby lepsze, gdyby było mniej rozwodów, ale wspieranie małżeństwa to nie tylko kwestia pieniędzy czy odpowiednich uregulowań podatkowych, gdyż dla godności człowieka uwłaczające byłoby, gdyby związek między dwojgiem ludzi opierał się przede wszystkim na podstawach finansowych i dlatego trzeba zadbać o stosunek do małżeństwa w sferze kultury i obyczaju". I na koniec powtarza podstawowe cele konserwatystów: "rodzina, wspólnota, społeczeństwo, zdrowie, środowisko naturalne, jakość życia".

Lider torysów nie podjął na konwencji swojej partii żadnego z moralnie kontrowersyjnych tematów, nie zaatakował Tony'ego Blaira, nie przypominał przeszłości, zajął się wyłącznie przyszłością. Cameron nie powołuje się na tradycję konserwatywną, nie przypomina błędów labourzystów, wszystkie sformułowania, adresowane przecież także do wyborców, mają charakter pozytywny. Prawda, co zresztą wielokrotnie mu wytykano, że zachowuje się jak dobry wujaszek i że nie wszystkie jego postulaty są podbudowane praktycznie, ale czy nie podobnie postępuje większość polityków w demokracjach?

Współpraca ponad sloganami

W kilku ważnych krajach europejskich werdykty wyborców sprawiły, że musiały powstać wielkie koalicje socjaldemokratów z chadekami. W Niemczech stroną lekko przeważającą są chadecy, w Austrii - socjaldemokraci, ale nie zmienia to faktu, że żadna z tych partii nie zdecydowała się na egzotyczne koalicje z radykałami z prawicy lub z lewicy, dzięki którym mogłaby rządzić niemal samodzielnie. We Francji nowy prezydent utworzył rząd znacznie mniej prawicowy, niż zapowiadały to jego przedwyborcze deklaracje. Nowy minister spraw zagranicznych Bernard Kouchner, twórca sławnej organizacji Lekarze bez Granic jest człowiekiem o poglądach niewątpliwie lewicowych.

We francuskim rządzie znalazło się jeszcze kilku innych socjalistów, których własna partia naturalnie oskarżyła o zdradę. Nie ma więc we Francji gabinetu koalicyjnego, ale nie można też tego rządu określić mianem prawicowego: są w nim gaulliści, giscardyści, socjaliści i liberałowie. W Wielkiej Brytanii tradycyjny podział na partie jest rygorystyczny i szanse na wielką koalicję znikome, ale wynika to przede wszystkim z większościowej ordynacji wyborczej, a nie z niezdolności do współpracy dwóch tradycyjnie dominujących partii politycznych.

Warto też zwrócić uwagę, że nie istnieje żaden wyraźny związek między tym, kto rządzi - prawica czy lewica - a poglądami na politykę zagraniczną (zwłaszcza na stosunki ze Stanami Zjednoczonymi) oraz na wewnętrzne sprawy Unii Europejskiej. Nie można tu sformułować żadnej zasady, choć prawica posługuje się oczywiście nieco częściej retoryką interesu narodowego, a lewica częściej sięga po tematy dotyczące swobód obywatelskich. W obydwu przypadkach mamy jednak do czynienia raczej z deklaracjami i tylko pojedyncze "wyskoki" przywódców politycznych, takie jak Sarkozy'ego w sprawie genetyki czy premiera Hiszpanii w sprawie moralności seksualnej, zakłócają obraz rzetelnej, kompromisowej współpracy. Angela Merkel, która z trudem objęła władzę po niewielkim zwycięstwie chadeków, zbiera już w samych Niemczech i za granicą coraz więcej pochwał, bo też okazała się wyjątkowo wytrawnym i proeuropejskim politykiem i potrafiła jednocześnie nieco polepszyć stosunki Niemiec ze Stanami Zjednoczonymi. Powiedzmy więc wyraźnie: w "starej" Europie rządu prawdziwie prawicowego (cokolwiek miałoby to znaczyć) po prostu nie ma i co więcej, o czym za chwilę będzie mowa, być nie może.

W praktycznym i pragmatycznym życiu politycznym spory o kwestie moralne, religijne i obyczajowe odgrywają pewną rolę, ale wpisują się w toczoną już od bardzo dawna walkę o granice liberalnej wolności. Kiedyś terenem walki była kwestia cenzury czy karania więzieniem za homoseksualizm, dzisiaj są to nowe wątki, równie ważne i równie w gruncie rzeczy nieistotne z punktu widzenia politycznej praktyki rządzenia krajem. Bo przecież celem - obojętne, w jakim stopniu uświadamianym sobie przez polityków, chociaż politycy dojrzałych demokracji wiedzą to na ogół doskonale - jest wspieranie wspólnoty obywatelskiej, która stanowi jedyną rację bytu wspólnoty państwowej, a nie dzielenie obywateli, obojętne, z jakiego powodu. Politycy "starej" Europy wydają się pod tym względem o wiele bardziej rozumni i roztropni niż politycy "młodej" i rzekomo mądrzejszej Ameryki oraz - niestety - wielu "młodych" europejskich demokracji.

Nawet sprawy tak trudne jak imigracja, trudne nie tylko praktycznie, ale rzeczywiście powodujące całkowicie uzasadniony i zrozumiały podział poglądów, próbuje się rozstrzygać, szukając kompromisu, a przykład Holandii, która się w tej kwestii wyraźnie zagalopowała, pokazuje, że wyjątki w gruncie rzeczy nie są dopuszczalne. Kwestia imigracji nie podlega przecież żadnej jednoznacznie lewicowej lub prawicowej interpretacji. Konserwatysta David Cameron powiada, że jedyne rozwiązanie to surowe przestrzeganie prawa także w stosunku do imigrantów, a wtóruje mu socjalista Giuliano Amato, były premier, obecnie minister spraw wewnętrznych Włoch.

Wydaje się, że rację miał John Gray, kiedy pisał o dwu typach liberalizmu: tym, który jest optymistyczny i planuje, patrzy w przyszłość, oraz tym, który z umiarkowanym pesymizmem nastawia się na utrzymanie modus vivendi. Można te uwagę rozszerzyć na pozostałe odcienie europejskich postaw politycznych (pomijając radykałów wszelkiej maści) i powiedzieć, że europejska lewica i europejska prawica nie mają ideologicznych rewolucyjnych zamiarów, zaś mówienie o rewolucji moralnej jest rzadkie i pozostaje w sferze retoryki, bo w praktyce mamy do czynienia - na szczęście - z kompromisem moralnym.

Nie widać żadnych oznak, by ten stan rzeczy miał ulec zmianie. Co więcej, siła integracyjna Unii Europejskiej, czy to się danej partii politycznej podoba czy nie, będzie powodować coraz wyraźniejszy zanik postaw ideologicznych, co nie oznacza, że znikną one z wyborczych deklaracji. Musimy bowiem, podkreślam z całą mocą, odróżniać te deklaracje od codziennej, realistycznej politycznej pragmatyki. Niestety, nie czynią tego (nie tylko w Polsce) media i komentatorzy, którzy zwiedzeni pozorami "prawicowości" lub "lewicowości", podsycają podniecenie, z którego przecież żyją. Europejska prawica będzie się zatem spierać z lewicą tak długo, jak długo istnieć będzie Europa w obecnym kształcie, ale będzie z nią wspólnie tą Europą rządzić. A to sprawia, że wykluczone jest zarówno anachroniczne dzielenie społeczeństwa, jak i pryncypialne odmawianie współpracy.

Marcin Król

p

*Marcin Król, ur. 1944, filozof, historyk idei. Jego seminaria magisterskie na Uniwersytecie Warszawskim ukształtowały parę pokoleń młodych polskich intelektualistów. Autor kilku książek o historii polskiej myśli politycznej, jeden z najważniejszych przedstawicieli liberalizmu w Polsce. Jest stałym współpracownikiem "Europy" - ostatnio w nr 163 z 19 maja br. opublikowaliśmy jego tekst "Realizm polityczny Bronisława Łagowskiego".