Niedawny szczyt Unii Europejskiej był jak zwykle emocjonującym spektaklem. Negocjacje toczyły się do ostatniej chwili. Widmo polskiego weta podgrzewało atmosferę. Po zakończeniu rozmów polski rząd ogłosił swoje zwycięstwo w walce o dodatkowe głosy w Radzie UE. Jednocześnie przez zachodnie media przetoczyła się fala krytyki naszego kraju. Tak jak wielokrotnie wcześniej, oskarżano Polskę o nieodpowiedzialność i hamowanie procesu integracji.

Reklama

Podobnej krytyki nie szczędzi nam większość znanych europejskich intelektualistów, których poprosiliśmy dziś o ocenę brukselskiego szczytu. Mówią o pyrrusowym zwycięstwie i nadużywaniu argumentów historycznych. Są przekonani, że Polska na długo utraciła zaufanie europejskich partnerów. Szczególnie gorzko dla polskiego czytelnika musi brzmieć opinia wybitnego filozofa Alaina Finkielkrauta, wielkiego sympatyka Polski i innych krajów Europy Środkowej. Finkielkraut to myśliciel, który świetnie zdaje sobie sprawę ze znaczenia historii dla europejskiej tożsamości. Sam jest wielkim obrońcą francuskiej tradycji. Jednak sposób posługiwania się historią przez polskiego premiera wydaje mu się niestosowny. Bracia Kaczyńscy "wydają się lekceważyć fakt, że Europa w ogóle istnieje". Nie rozumieją, że Unia Europejska jest wartością nadrzędną. W tej nowej Europie przeszłość powinna być sposobem na budowanie wspólnoty, a nie tworzenie nowych podziałów. Tymczasem polskie władze bardziej od wspólnej europejskiej przyszłości cenią własne obsesje. Pocieszające jest jedynie to, że - jak zauważa Finkielkraut - mamy tu do czynienia z obsesjami rządzących, a nie całego społeczeństwa.

p

Przeszłości nie wolno przekreślać

Vytautas Landsbergis

polityk


Czy spotkanie Rady Europejskiej 21 - 22 czerwca było sukcesem, czy porażką? Należy chyba mimo wszystko uznać je za sukces. Skłócone państwa nie rozeszły się z poczuciem porażki. Każde rozwiązanie jest lepsze od sytuacji, w której oponenci odchodzą od stołu negocjacyjnego sfrustrowani.

Polska sprzeciwiła się niepisanemu zwyczajowi zabraniającemu krytycznego przysłuchiwania się przedstawianym propozycjom i zadawania pytań. Ten sprzeciw może odegrać pozytywną rolę, gdy chodzi o przyszłość Unii. Pojawiły się wątpliwości, czy podczas negocjacji powinno się przypominać o II wojnie światowej i straszyć groźbą niemieckiej dominacji. Przeszłości nie można jednak tak łatwo przekreślać. To właśnie sprzeciw wobec wybielania własnej historii odróżnia Europejczyków od Rosjan, którzy nieustannie wypierają się zbrodni z przeszłości i próbują utrzymać zdobyte niegdyś łupy. My powinniśmy stosować nieco inne standardy.

Nowy traktat powinien stanowić lepszą podstawę dla dalszego działania Unii niż poprzedni - nicejski. Jest pewnym krokiem naprzód. Tak naprawdę jednak Unia potrzebuje traktatu, który stworzyłby podwaliny autentycznej europejskiej solidarności. Traktatu, który uniemożliwiłby budowę rurociągu bałtyckiego, stanowiącego zagrożenie dla mieszkańców krajów nadbałtyckich.

Wzmianki o wspólnych europejskich wartościach i symbolach z traktatu wykreślono, by nie straszyć sceptyków wizją europejskiego superpaństwa. Nie rozumiem tylko, czym się Europie naraziła Oda do radości Beethovena. Przecież i tak mało kto ją śpiewa i mało kto zna choćby jedną strofę napisaną przez Schillera. Dobrze by jednak było, gdyby nie zapominano o wartościach zapisanych w unijnych konwencjach, a z taką amnezją mamy niestety czasem do czynienia.

Ustalenia wypracowane na szczycie w Brukseli mają jeszcze jeden pozytywny aspekt: ułatwią z pewnością przyjęcie Chorwacji do Unii Europejskiej. W dalszej kolejności powinno się podjąć kwestię członkostwa w UE Albanii i Czarnogóry. Natomiast lepiej by było, gdyby europejskimi aspiracjami Turcji i Ukrainy Unia zajęła się dopiero w odleglejszej przyszłości.












Reklama

oprac. Paweł Marczewski

p

Pyrrusowe zwycięstwo Polski

Christoph Bertram

politolog


Ostatnie posiedzenie Rady Europejskiej zakończyło się kompromisem, który jest sukcesem Europy jako całości, ale który trudno uznać za sukces Polski. Europa może iść naprzód, ponieważ uzgodniono podstawowe zasady pozwalające w następnych dekadach na pogłębianie integracji - np. wzmocniono rolę Parlamentu Europejskiego i umożliwiono ściślejszą koordynację polityki zagranicznej. Polska zaś poświęciła swoją dobrą reputację, wpływy i sympatię partnerów na rzecz przejściowych korzyści. Niezbyt roztropne jest również posłużenie się Unią jako narzędziem w polityce wewnętrznej. Kraje, które stosowały taką taktykę w przeszłości - np. Dania w latach 80. - miały później wielkie kłopoty w utrzymaniu swego wpływu na to, co się w Unii działo. Polski sposób zachowania w trakcie szczytu zostanie długo zapamiętany. To prawda, że współpraca w Unii opiera się na wymianie i targach - można coś dostać, tylko jeżeli się coś odda. Nigdy wcześniej targi te nie były jednak podszyte tak dużym ładunkiem emocji i nigdy ich przedmiotem nie była rzecz uzyskana przez państwo członkowskie tak naprawdę przypadkiem. Nicejski podział głosów w Radzie UE był wynikiem kompromisu zawartego w ostatniej chwili ze względu na to, że starzy członkowie Unii - przede wszystkim Niemcy, które zrezygnowały z obrony własnego interesu - nie chcieli opóźniać rozszerzenia.

Unia istnieje od pół wieku i będzie istnieć znacznie dłużej. Tym, co sprawia, że trwa i rozwija się, jest zasadnicza zbieżność interesów państw członkowskich, zbieżność, która występuje nawet wtedy, gdy rządy narodowe czy poszczególni politycy z takich lub innych względów nie chcą jej uznać. Targowanie się o liczbę głosów w Radzie lub Parlamencie może robić duże wrażenie na publiczności wieczornych wiadomości telewizyjnych, ale w gruncie rzeczy głosy te nie mają większego znaczenia. Ważniejsze od przegłosowania partnerów jest przekonanie ich do swoich racji, a to - po doświadczeniach ostatniego szczytu - będzie polskim rządom o wiele trudniej osiągnąć. Integracja europejska jest kwestią praktyki, sposobu działania rządów, a nie takiej czy innej struktury instytucjonalnej Unii. Powołanie europejskiego ministra spraw zagranicznych - bez względu na to, jak oficjalnie będzie się nazywać ta funkcja - jest istotne tylko o tyle, że może on sprawić, iż narodowe rządy będą w większym stopniu uwzględniać interesy pozostałych partnerów. I nie chodzi tu o deklaracje, lecz o fakty. Tony Blair mógł na odchodnym zapewniać, że Wielka Brytania nigdy nie przekaże Unii swojej suwerenności w zakresie polityki zagranicznej, ale dzień po odejściu z Downing Street przyjął posadę wysłannika pokojowego na Bliski Wschód, działającego w imieniu nie tylko Unii, lecz także ONZ, USA i Rosji. Jeśli nie jest to wspólna polityka zagraniczna, to jak inaczej ją nazwać?

Nowy traktat, mimo iż jest bardzo potrzebny, nie zmieni zasadniczo sposobu funkcjonowania Unii. Nie powinniśmy oczekiwać żadnej nagłej rewolucji - tak jak w poprzednich dekadach proces integracji będzie postępował krok po kroku, w sposób na co dzień niezauważalny. To właśnie jednak przesądza o sukcesie szczytu - gdyby nie kompromis, te drobne kroki stałyby się niemożliwe, bo Europejczycy utraciliby nadzieję na to, że dokądkolwiek dojdą.

Rewizja traktatu umożliwia kontynuację procesu rozszerzenia UE, choć jest niemal pewne, że ograniczy się on do Bałkanów. Prawdopodobieństwo członkostwa Turcji pozostaje bardzo niewielkie, a Ukrainy jeszcze mniejsze - również dlatego, że głównym adwokatem Ukrainy była Polska, a jej argumenty nie będą przez jakiś czas przyjmowane życzliwie. Nie mówiąc już o tym, że zeszłoroczne wydarzenia w Kijowie stawiają europejskie aspiracje Ukrainy pod bardzo dużym znakiem zapytania. W tej sytuacji należałoby wzmocnić Europejską Politykę Sąsiedztwa, ale to - paradoksalnie - uzależnione jest od jasnego stwierdzenia przez Unię, że pełne członkostwo Ukrainy i Turcji nie wchodzi w rachubę. W przeciwnym razie nikt nie będzie zainteresowany rozwojem czegoś, co w założeniu ma być jedynie prowizoryczne.

Wydarzenia ostatnich dni pokazują, że Europa ma problemy nie tylko z Polską, ale również z Wielką Brytanią. Klasa polityczna tego kraju nie potrafi wybrać między Europą a Ameryką jako głównym strategicznym sojusznikiem. W Stanach Zjednoczonych rozpoczął się okres głębokiej społecznej i politycznej przemiany, czemu towarzyszy osłabienie amerykańskiej pozycji na arenie międzynarodowej. W nadchodzących latach odpowiedzialność za podtrzymanie transatlantyckiego sojuszu spadnie na Europejczyków, co osłabi brytyjski odruch podporządkowywania się Ameryce. Bycie 27. członkiem UE zostanie uznane w Londynie za bardziej racjonalne niż zachowywanie się jak 52. stan USA.












Reklama

przeł. Krzysztof Iszkowski

p

Europa nie potrzebuje głębszej integracji

John Gray

filozof


Teza, że w miarę powiększania się Unii coraz więcej decyzji powinno zapadać drogą głosowania, a nie jednomyślnie, jest sensowna. Celem integracji europejskiej było zapewnienie pokoju na kontynencie i stworzenie warunków do rozwoju gospodarczego poprzez wspieranie konkurencyjności. Ten cel został osiągnięty. Nie jestem przekonany, czy rzeczywiście Europa potrzebuje głębszej integracji ze względów gospodarczych. Różnice między państwami członkowskimi - dziś w ich gronie znajdują się także Rumunia i Bułgaria - są tak duże, że trudno sobie wyobrazić, by jednolity zestaw zharmonizowanych regulacji przyniósł cokolwiek dobrego. W dziedzinie bezpieczeństwa Unia osiągnęła bardzo niewiele, m.in. dlatego, że tradycyjne różnice w sposobie myślenia o kwestiach geopolitycznych ciągle odgrywają dużą rolę. Europa nie jest w stanie poprzeć swoich argumentów w stosunkach międzynarodowych wizją użycia siły. Niewiele lepiej jest w kwestiach energetyki i ochrony środowiska, gdzie współdziałanie byłoby naturalne i korzystne dla wszystkich.

Unia powinna uniezależnić się od dostaw rosyjskiej ropy i gazu. Jednym z rozwiązań - korzystnym także z punktu widzenia ekologii - byłby powrót do energii atomowej. W tej kwestii jednak poszczególne państwa członkowskie także bardzo się między sobą różnią. Francuzi i Finowie rozwijają energetykę atomową od dawna i z dobrym skutkiem. Niemcy chcieli się jej zupełnie wyrzec, a w Wielkiej Brytanii ciągle działa ruch antynuklearny. Unijna dyrektywa zalecająca budowę nowych elektrowni atomowych spotkałaby się z silną opozycją - czego bardzo żałuję, bo jestem zwolennikiem powrotu do atomu. Jest to jednak kolejny argument na rzecz twierdzenia, że w dzisiejszym świecie kluczowymi graczami pozostają państwa narodowe - również w tych dziedzinach, gdzie niewiele są w stanie same zdziałać. Czasy, w których Francja i Niemcy były w stanie wspólnie forsować projekt integracji europejskiej, minęły. Unia stała się o wiele większa, a niektóre z państw założycielskich - np. Holandia - przeszły na pozycje eurosceptyczne. Eurosceptycyzm nie ogranicza się dziś do Wielkiej Brytanii i jednego czy dwóch skandynawskich krajów na obrzeżach. Można go dostrzec również wśród francuskich i niemieckich wyborców - entuzjazm dla integracji europejskiej w coraz większym stopniu ogranicza się wyłącznie do elit. Nie oznacza to oczywiście, że Unia przestanie istnieć. Wątpię jednak, by zdołała utrzymać nawet dzisiejszy poziom spójności. O wiele bardziej prawdopodobna wydaje mi się sytuacja, w której powstanie niemiecko-francuski rdzeń, a pozostałe kraje będą wybierać dziedziny, w których chcą się integrować, i takie, w których pragną zachować pełną suwerenność. Wśród takich właśnie krajów znajdzie się bez wątpienia Wielka Brytania.

Głównym kulturowym źródłem brytyjskiego eurosceptycyzmu jest przywiązanie do westminsterskiego modelu parlamentaryzmu - przekonanie, że kiedy rząd stanie się niepopularny, można go odwołać. W brytyjskim systemie wygrane wybory dają pełnię władzy, a przegrane - w zupełności tej władzy pozbawiają. Kontynentalna Europa jest bardzo odmienna, ponieważ działające w niej systemy polityczne faworyzują wielopartyjne koalicje i promują konsensualny sposób podejmowania decyzji. Brytyjczycy nie są przyzwyczajeni do tego modelu demokracji i nie rozumieją go, uważając za rodzaj niedemokratycznego spisku elit przeciwko narodowi. To na zawsze pozostanie - moim zdaniem - przeszkodą na drodze do ściślejszej integracji Wielkiej Brytanii z resztą Europy, bo unijne instytucje zawsze będą się opierać na konsensualnym modelu demokracji i nigdy nie będą działać na zasadach wypracowanych w Westminster. Dochodzi do tego brak przekonania, że Wielka Brytania może cokolwiek zyskać na dalszej integracji, choćby na przyjęciu euro. Tony Blair, wbrew swemu wizerunkowi euroentuzjasty, nie zdecydował się zastąpić funta wspólną europejską walutą, a popierając amerykańską inwazję na Irak, doprowadził do podziału Europy i dodatkowo odseparował nas od kontynentu. Gordon Brown jest umiarkowanym eurosceptykiem i nie zmieni tego kursu. Żaden brytyjski polityk nie jest zresztą adwokatem ściślejszego wiązania się z Brukselą i wątpię, by w przewidywalnej przyszłości którykolwiek zaryzykował taką postawę. Przysłowiowy wręcz brytyjski eurosceptycyzm nie ulegnie zmianie. Zmiana czeka nas na kontynencie, dokąd może on przeniknąć.








przeł. Krzysztof Iszkowski

p

Kaczyńscy lekceważą Europę

Alain Finkielkraut

filozof


W ostatnich latach sukces każdego kolejnego szczytu Unii Europejskiej polega głównie na uniknięciu całkowitej porażki. Tak było i tym razem. Choć wypracowany kompromis nie jest do końca satysfakcjonujący, to sukcesem, jaki osiągnięto podczas tego spotkania, było utrzymanie działania europejskiej struktury politycznej.

Szczyt był pokazem zdolności negocjacyjnych i dobrej woli wielu polityków. Angela Merkel i Tony Blair wykazali się ogromną cierpliwością. Niemałe wrażenie zrobiły na mnie spontaniczność i prostolinijność Nicolasa Sarkozy'ego, podobnie jak jego bezkompromisowe nawiązania do węgierskich korzeni i brak uprzedzeń w sprawach Europy Środkowej. Jeśli chodzi o trudne negocjacje z Polakami, można powiedzieć, że bracia Kaczyńscy potrzebowali i marchewki, i kija. Rolę marchewki pełnił Sarkozy, zaś kija - Angela Merkel.

Widać jednak dramatyczne pęknięcie między krajami Unii, gdy chodzi o sposób prowadzenia negocjacji politycznych. Jesteśmy w Europie przyzwyczajeni do ustępstw i sądzę, że rozważne zachowanie kanclerz Angeli Merkel, jak również Nicolasa Sarkozy'ego i Tony'ego Blaira także tym razem tego dowiodło. Chodzi o coś znacznie poważniejszego - o zrozumienie i szacunek dla tego, czym jest Europa. Tego natomiast wyraźnie zabrakło po polskiej stronie. Europa narodziła się na nowo po II wojnie światowej i trzeba było ogromnego wysiłku, by podtrzymywać jej rozwój w ciągu ostatniego półwiecza. Tymczasem Kaczyńscy wydają się lekceważyć fakt, że Europa w ogóle istnieje. Stwierdzenie Jarosława Kaczyńskiego, że gdyby nie wojna, Polacy mieliby teraz w Radzie UE więcej głosów, było dla mnie gorzkim rozczarowaniem: wygląda bowiem na to, że ponownie na arenie międzynarodowej wszystko jest dozwolone. Nie dziwię się więc reakcji Angeli Merkel.

Argument o 66 milionach Polaków jest przede wszystkim wymierzony w budowę wspólnoty europejskiej. Pamiętajmy, że mówienie o przeszłości jest w polityce ze wszech miar ważne - nie chodzi mi tu bynajmniej o to, że należy o niej zapomnieć. Gdyby tak się stało, Europa utraciłaby własne dziedzictwo - także to chwalebne. Jednak mówienie o przeszłości powinno mieć jasno wytyczone cele: akceptację pamięci - dobrej i złej - oraz budowanie wokół niej wspólnoty. Wypowiedź Kaczyńskiego miała dokładnie odwrotne intencje.

Co więcej, ta wypowiedź po prostu mija się z faktami. Zmuszony jestem przypomnieć, że - jakkolwiek niechętnie o tym myślimy - Niemcy również poniosły dotkliwe straty podczas ostatniej wojny. Ale to nie wszystko. Polska wiele wycierpiała w jej trakcie. Czy jednak Kaczyński zdaje sobie sprawę, jaka byłaby struktura etniczna i wyznaniowa dzisiejszej 66-milionowej Polski? Żydzi nie byli przecież pełnoprawnymi obywatelami nowej polskiej republiki po 1918 roku.

Nie jest w porządku, gdy Polacy pozwalają, by reprezentowano ich, posługując się tego rodzaju dyskursem. Moim zdaniem nie pasuje to do norm ustalonych w stosunkach europejskich, gdy idzie o negocjacje. Kaczyńscy zachowują się tak, jakby nic tak trwałego jak Unia Europejska nie istniało. Mentalnie należą do pierwszej połowy XX stulecia. Mam nadzieję, że z czasem dostosują się do nowej ery. Pamiętajmy jednak, że nie jest to problem Polski, lecz problem samych Kaczyńskich. Jestem przekonany, że większość Polaków nie zgadza się z ich pogardą dla Europy.

Zachowanie Kaczyńskich może mieć bardzo negatywne skutki. Wiem, że Polakom zależy na akcesji Ukrainy do Unii. Nie jestem jednak pewien, czy Ukraina rzeczywiście należy do Europy. Jestem za to przekonany, że inni członkowie Wspólnoty mogą nie chcieć jej w UE - właśnie ze względu na Polskę. Będą uważać, że to cofnie Unię ponownie w wiek XX, że ponownie trzeba będzie stanąć twarzą w twarz z problemem nacjonalizmu. Polacy powinni o tym pamiętać.

Nigdy nie wierzyłem w patriotyzm konstytucyjny, który chciano budować w Unii Europejskiej. Patriotyzm jest czymś twardym i konkretnym. Nie jest zbudowany z samych abstrakcyjnych zasad. Jest pamięcią, powstaje za sprawą postaci i wydarzeń. Nie można mieć uczuć patriotycznych dla zestawu norm prawnych. Europy nie można więc moim zdaniem utożsamić z flagą czy hymnem. Europa jest kulturą. To jedyny europejski patriotyzm, jaki ma sens. Ta kultura przekłada się na odpowiedzialność każdego państwa. Mandat polityków polega również na dbaniu o dziedzictwo europejskie. To oznacza walkę z nacjonalistyczną obsesją. Kaczyńscy to lekceważą, ponieważ są zaślepieni nacjonalistycznymi ideami. Nie potrafię w ich działaniu politycznym zidentyfikować elementu europejskiego. Bronią polskiego interesu narodowego - oczywiście każdy kraj powinien to czynić. Nie wolno jednak posuwać się zbyt daleko. Trzeba myśleć o innych i być gotowym na ponoszenie ofiar. Jesteście nie tylko Polakami, ale również Europejczykami - to również część waszej kultury.


















przeł. Karolina Wigura i Paweł Marczewski

p



Polska musi stawiać opór

Władimir Bukowski

pisarz


W pełni popieram działania podjęte przez polskie władze, by powstrzymać przyjęcie traktatu konstytucyjnego UE, który został odrzucony w referendach we Francji i Holandii. Chęć wprowadzenia go niejako tylnymi drzwiami świadczy o całkowitej pogardzie wobec opinii publicznej i demokracji. Ponad 80 proc. obywateli Wielkiej Brytanii wypowiada się w sondażach przeciwko niemu i jestem pewien, że podobne nastroje panują w innych krajach - szczególnie tych małych, które traktat redukuje do roli satelitów.

Niestety, jedynie Polska i Czechy miały odwagę przeciwstawić się temu oszustwu. Ponieważ były osamotnione, zdołały jedynie odroczyć przyjęcie traktatu o siedem lat. Jednak nawet siedem lat to już coś. Polska znalazła się pod ogromną presją, m.in. ze strony Francji. Ponieważ jest nowym członkiem Unii, nie była w stanie przeciwstawiać się do samego końca. Mam jednak nadzieję, że w ciągu wspomnianych siedmiu lat zajdą daleko idące zmiany. Unia przestanie istnieć i traktat nie będzie już miał żadnego znaczenia.

Odwołania do II wojny światowej i niemieckiego rewanżyzmu, poczynione przez polski rząd w trakcie negocjacji, rozpatrywałbym raczej w kategoriach niefortunnego żartu. Pertraktacje w ramach UE to swoiste targi, więc podobnych wypowiedzi nie uważam za świadectwo jakiegoś szczególnie silnego nacjonalizmu. Pamiętajmy, że Margaret Thatcher renegocjowała niemal wszystkie wcześniejsze ustalenia między Wielką Brytanią i Unią. Zapisany w traktacie system liczenia głosów marginalizował mniejsze kraje, więc polskie obiekcje były całkowicie zrozumiałe.

Jeśli chodzi o animozje polsko-niemieckie, to wydaje mi się, że nie można mówić o wrogości między narodami. Spędziłem niedawno ponad tydzień we Wrocławiu, gdzie roi się od niemieckich turystów. Nie zauważyłem żadnej wzajemnej niechęci. Jest ona w dużej mierze politycznym tworem, nie wynika z nastawienia społeczeństw. To konflikt międzyrządowy, a nie międzynarodowy.

Kiedy politycy przystępują do negocjacji, zawsze trudno jest powiedzieć, jaki jest w rzeczywistości ich cel. Ten traktat jest jednak zły i powinniśmy być wdzięczni braciom Kaczyńskim za to, że odwlekli wprowadzenie go w życie - niezależnie od tego, jakimi środkami posłużyli się, by to osiągnąć. To trochę tak, jak gdyby skazano kogoś na śmierć, a potem odroczono egzekucję - wciąż jest to ogromne osiągnięcie i powód do radości.

Gdy Niemcy zagrozili, że negocjacje będą kontynuowane bez udziału Polski, polska delegacja powinna była przyjąć to z aplauzem i stwierdzić, że po prostu wypisuje się z klubu. Niedawny kryzys wskazuje, że coraz więcej krajów będzie przeciwstawiać się temu rodzajowi dyktatu, jaki usiłuje narzucić Bruksela. Odroczenie przyjęcia niesłychanie okrojonej wersji traktatu jest wielkim sukcesem tych, którzy byli mu przeciwni. Wspólnota europejska jest coraz bardziej podzielona. Polska była pierwsza, próbowały wesprzeć ją Czechy, ale teraz coraz więcej małych państw będzie głośno wypowiadać swoje zdanie. To prawdopodobnie początek końca Unii Europejskiej.
















przeł. Paweł Marczewski