Zaczęło się w sobotę przed południem. Pacjenci czekali na odwiedziny bliskich, gdy dyrektor wojewódzkiego szpitala chirurgii urazowej Janusz Krzykowski wraz z władzami województwa podjął drastyczną decyzję. Postanowił usunąć 26 chorych z oddziału wewnętrznego i kardiologicznego! Od tej chwili pacjenci zdani byli na łaskę i niełaskę strajkujących medyków, którzy zdecydowali o ich przeniesieniu do innych szpitali. Przez kolejne trzy godziny na Barskiej wypisywano pacjentów i wywożono, gdzie się tylko dało ich upchnąć.

Reklama

"Jak możecie nam to robić!? Skazujecie mojego męża na śmierć!" - krzyczała pani Helena, żona dializowanego, półprzytomnego staruszka. "Nikt nas nie uprzedził o tej akcji. To okrucieństwo!" - płakała, gdy zabierali jej męża do karetki przewozowej. Bo nie mogła zrozumieć, dlaczego lekarze, którym powierzyła zdrowie i życie najdroższej osoby na świecie, jeszcze dodają jej cierpienia.

"Nie puszczę, nie puszczę go. Zostawcie!" - jej krzyk słychać było na całym szpitalnym dziedzińcu.

Kobieta wraz z córką przez pół godziny nie dawały za wygraną i nie pozwalały wnieść mężczyzny do karetki. Naiwnie wierzyły, że lekarkę, która w pośpiechu wypisywała pacjentów z oddziału, ruszy sumienie, że się zlituje i zostawi chorych w spokoju.

"Taki zawód to powołanie. Skoro lekarz przyjął pacjenta na oddział, to powinien się nim zajmować do końca, a nie nagle porzucać" - mówiła "Faktowi" oburzona Mira Zalewska. Ona też o przenosinach dowiedziała się dopiero, gdy przyszła do szpitala w odwiedziny. "To bardzo ryzykowna gra, którą prowadzą lekarze. Bo chodzi w niej o ludzkie życie" - dodaje wyraźnie poruszona kobieta.

Reklama

Niestety. Strajkujący lekarze okazali się bezduszni i nieugięci.

"Nie jestem w stanie zajmować się pacjentami. Głoduję od 27 czerwca, jestem wyczerpana i zaraz sama mogę wylądować na oddziale" - mówiła w sobotę chłodnym głosem Urszula Cwyl, zastępca ordynatora ewakuowanego oddziału. Ale wczoraj pani doktor już była w domu na zwolnieniu lekarskim. A na jej oddziale wieczorem można było spotkać już tylko salowe i pielęgniarki - one nie strajkowały, po cichu tylko kręciły głowami, patrząc na puste łóżka. "Tak jakby wszyscy tu naraz poumierali" - mówiły. "I co z tymi ludźmi się teraz dzieje?" - pytały.

Reklama

Pacjenci, którymi jeszcze kilka godzin wcześniej się zajmowały, byli już rozlokowani po innych szpitalach. Leżeli na innych salach w obawie, że może i stamtąd jakiś bezwzględny dyrektor będzie chciał ich wyrzucić - pisze "Fakt".


"Pozbyli się mnie ze szpitala"

Maria Narożna (83 l.) od trzydziestu lat cierpi na reumatyzm. I mimo że nawet najmniejszy ruch sprawia jej niewyobrażalne cierpienie, lekarze ze stołecznego szpitala przy ul. Barskiej postanowili się jej pozbyć i przewieźć do innej kliniki. Padło na szpital w podwarszawskim Pruszkowie. "Tyle się w życiu wycierpiałam. A oni mnie teraz przekładają jak jakiś przedmiot" - mówi "Faktowi" ze łzami w oczach staruszka, jedna z 26 wyrzuconych pacjentów.

Syn pani Marii, Zdzisław Narożny (40 l.), do tej pory nie może uwierzyć, że jego matka została tak potraktowana. "Jak oni mogli? Ona ledwo przetrzymała ten transport" - opowiada nam mężczyzna. "Trzęsło niemiłosiernie. Ale powoli dojdę do siebie. Na razie jednak rozrywa mnie potężny ból" - skarży się pani Maria.
Kobieta od lat cierpi na gościec. Przez tę straszną, bolesną chorobę ma problemy z poruszaniem się. Podróż do podwarszawskiej kliniki była dla niej straszliwą męczarnią. "I to lekarze mi coś takiego zrobili" - staruszka zakrywa twarz dłońmi.

Jeszcze dwa tygodnie temu całe dnie spędzała w ogrodzie wokół domu na warszawskim Okęciu. To tam mieszkała całe życie i wychowała trójkę dzieci. Bardzo dobrze się tam czuła, pewnie. Kiedy więc przyjmowano ją na Barskiej, nie przypuszczała, że spotka ją taki horror, że to poczucie bezpieczeństwa w jednej chwili zostanie zburzone. "Zostawiliśmy mamę z podejrzeniem anemii na oddziale i wierzyliśmy, że niedługo będzie lepiej. Zrobiono badania. Myślałem, że zajmą się nią, jak trzeba. Przecież to już naprawdę leciwa osoba. Potrzebuje pomocy. A tu taka akcja, i to w sobotę, w dniu odwiedzin" - opowiada pan Zdzisław.

O wyrzucaniu pacjentów dowiedział się z radia. "Jak tylko usłyszeliśmy, co się dzieje, popędziliśmy do szpitala. A tam już wywożono chorych. Na szczęście zdążyliśmy zobaczyć się z mamą. Była przerażona. Kompletnie nie wiedziała, co się dzieje" - dodaje syn pani Marii.

I słusznie ma pretensje do lekarzy, którym powierzył swą chorą matkę. A pani Maria, mimo że już bezpieczna w innym szpitalu, to wciąż jest pełna niepokoju, co jeszcze mogą jej zgotować strajkujący lekarze.