Polska, nawet jeśli znajduje się dzisiaj w stosunkowo bezpiecznym otoczeniu międzynarodowym i jest zasilana unijnymi funduszami, przeżywa trudny i być może decydujący okres swojej historii. Niezależnie od błędów popełnianych przez polityków, modernizacja, samo spotkanie z liberalnym i kapitalistycznym Zachodem rodzi realne napięcia i podziały społeczne. Bo dzisiaj dla Polaków Zachód to już nie mit, o którym słuchaliśmy z Radia Wolna Europa, ale realna rzeczywistość społeczna, w której zaczynamy uczestniczyć i której zalety i koszty poznajemy na własnej skórze. Stawanie się częścią tej rzeczywistości, szczególnie jeśli startuje się z pozycji postkomunistycznych peryferiów, rodzi zarówno modernizacyjną "niecierpliwość", której doskonałym wyrazicielem jest nowa polska lewica, jak też antymodernizacyjne lęki, których wyrażaniem i obsługiwaniem zajęła się radykalna prawica.

Reklama

Historyka idei i filozofa politycznego Marcina Króla pytamy, kto ma największe szanse zmodernizować Polskę, kto powinien rządzić krajem znajdującym się w takim właśnie momencie historycznym. Czy w takim kraju jak dzisiejsza Polska można zaryzykować oddanie władzy radykalnej lewicy lub radykalnej prawicy, czy też może polska polityka wciąż potrzebuje konserwatywno-liberalnego "księcia pokoju"; polityka lub formacji, która będzie potrafiła negocjować pomiędzy tradycjonalistycznymi lękami a niecierpliwą akceptacją i oczekiwaniem nowoczesności.

p

Cezary Michalski: Czy krajem takim jak Polska, znajdującym się na dość wrażliwym etapie modernizacji, zderzającym się z bardzo odmiennym od niego Zachodem, powinna rządzić jedna ze stron ideologicznego konfliktu między lewicą i prawicą, np. Kinga Dunin albo Marek Jurek?

Reklama

Marcin Król*: Odpowiedź jest jednoznaczna - nie! Pierwszym celem, do którego powinien dążyć każdy, kto jest przywódcą takiego kraju, jest utworzenie wspólnoty politycznej. A utworzenie wspólnoty politycznej oznacza pewne minimum zgody. Moim zdaniem nie dlatego w Polsce nie zostało zrobionych tak wiele koniecznych rzeczy (możemy je wyliczać: od autostrad po edukację i służbę zdrowia), że nikt nie umiał ich zrobić, tylko dlatego, że nie mieliśmy tego minimum zgody, które pozwoliłoby rządzącym na odważne posunięcia. Zamiast tego mieliśmy nieustający konflikt, który zaczął się od "wojny na górze" i trwa do dzisiaj. Konflikt częściowo nie do uniknięcia, który wyrażał całą niecierpliwość i wszystkie lęki związane z modernizacją, ale który jednocześnie modernizację może przekreślić.

Dlatego wracam do Kingi Dunin - jako figury realnych dążeń emancypacyjnych, tego, co nazwał pan "niecierpliwością", i do Marka Jurka, jako figury wyrażającej realny lęk przed modernizacją. Lęk, że rozpada się wspólnota, a nawet, że pod wpływem wolności, konsumpcji itp. rozpada się osoba ludzka i trzeba ją z pomocą jakiegoś sacrum od rozpadu uchronić. A teraz mamy trzecią idealną figurę: liberalnego konserwatystę, a może nawet liberalno-konserwatywnego socjaldemokratę, ostrożnego "księcia pokoju", który nie będzie agresywny wobec Kingi Dunin, ale przyjrzy się uważnie, jak ona czy jej środowisko wyrażają realne dążenia emancypacyjne. I przyjrzy się też bez agresji Markowi Jurkowi, żeby zrozumieć, skąd biorą się antymodernizacyjne lęki. I zacznie składać z tego jakąś modernizacyjną harmonię do przyjęcia dla całego społeczeństwa, a nie tylko dla jednej lub drugiej strony. Czy taka sytuacja jest możliwa? Dlaczego pod figury emancypacyjnej lewicy i reakcyjnej prawicy możemy w Polsce podstawić konkretne nazwiska, a pod liberalno-konserwatywnego "księcia pokoju" nie?

Taka sytuacja jest w gruncie rzeczy bardziej możliwa, niż się nam teoretycznie wydaje. Z jednego prostego względu. Otóż wszystkie badania socjologiczne pokazują, że ludzie wolą zgodę od konfliktu. Jestem wręcz skłonny twierdzić, że to dążenie do pokoju społecznego jest obecne w naturze ludzkiej czy też w naturze polityczności. I gdyby ktoś teraz poważnie zaproponował zgodę na pewnych warunkach, miałby duże szanse na objęcie władzy w Polsce. Brzmi to nieco naiwnie, ale oferta zgody społecznej, która naturalnie nie obejmuje wszystkich, ale jednak znaczną większość, może być sformułowana pragmatycznie, czyli ograniczona zarówno co do kwestii, na które się zgadzamy, jak i pod względem czasu realizacji ustalonych wspólnie zadań.

Reklama

Czy potrafiłby pan podać konkretny przykład takiego liberalno-konserwatywnego przywódcy modernizującego swoje państwo? Bo to dość banalne spostrzeżenie filozofów politycznych, że najlepszymi modernizatorami są umiarkowani konserwatyści, rozumiejący cenę modernizacji i potrafiący łagodzić antymodernizacyjne lęki.

Jednym z takich przywódców był pierwszy prezydent Czechosłowacji Tomasz Masaryk, konserwatywny platonik, filozof - prawdę mówiąc - trzeciej kategorii (choć doktorat z filozofii zrobił). A rządził fantastycznie i realnie zmodernizował Czechosłowację, uczynił z niej kraj znakomicie zorganizowany. Mówiąc zupełnie szczerze, przywłaszczył sobie ogromną część władzy politycznej, gwarantując jednocześnie obywatelom szerokie liberalne swobody - wyjąwszy bezpośredni wpływ na władzę.

Częsta wówczas formuła liberalnego autorytaryzmu. Trochę podobny był chyba Piłsudski.

Piłsudski był istotnie bliski tej formuły, popełnił jednak zasadniczy błąd, którego np. de Gaulle - inny raczej konserwatywny modernizator - uniknął. Gdyby Piłsudski pół roku po przewrocie uchwalił konstytucję nowej republiki, tak jak to zrobił de Gaulle po przejęciu władzy, sprawy by poszły inaczej. Piłsudski jednak nie rozumiał roli prawa, roli ustrojowej i gwarantującej stabilność polityczną. Ten jego błąd brał się z bardzo charakterystycznego dla polskiej tradycji niezrozumienia, czym jest państwowość. Dla Piłsudskiego wartością była niepodległość, a nie państwo.

Jarosław Kaczyński z całym swoim solidaryzmem i powoływaniem się na Piłsudskiego miał ambicję rządzenia nieco ponad podziałem na lewicę i prawicę. Udało mu się to, czy też może coś mu w tym przeszkadza?

Polsce, ale także innym krajom znajdującym się w podobnej do naszej sytuacji - czyli Słowacji, Węgrom, może mniej Czechom - potrzeba kogoś, kto będzie budował wspólnotę polityczną. My jesteśmy w sytuacji tak głębokiej destrukcji tej wspólnoty, że naprawdę trudno jest cokolwiek poważnego zrobić. Jakiekolwiek operacje związane z redystrybucją pieniądza, podniesieniem pensji lekarzom czy nauczycielom z uszczerbkiem dla innych grup czy celów (albo odwrotnie), muszą przebiegać na zasadzie zgody niemal powszechnej. I tego nie zastąpią motywowane głównie charakterologicznie akty słownej agresji, rozmaite tupnięcia nogą w stosunku do realnych przeciwników politycznych lub ludzi, których w ten sposób dopiero naszymi przeciwnikami uczynimy.

Spróbujmy teraz usprawiedliwić Jarosława Kaczyńskiego. On ze swoim silnym i niełatwym charakterem trafia na sytuację bardzo silnego konfliktu politycznego między PiS-em a PO, czyli partiami, które teoretycznie miały po pół roku wspólnej władzy napisać konstytucję.

Nie chcę się oczywiście po raz kolejny spierać, czy to on trafia na ten konflikt, czy sam go wytwarza - nawet niepowodowany jakąś rozmyślną intencją. Ale on nie chciał - w momencie uzyskania stosunkowo niewielkiej przewagi - dzielić się w sposób istotny władzą. To spowodowało zaostrzenie się konfliktu i dalsze podziały w tej i tak już słabej wspólnocie politycznej.

Przesuńmy Jarosława Kaczyńskiego zupełnie gdzie indziej, niż po zamachu majowym znalazł się Piłsudski. Bo Piłsudski nie po to zniszczył demokrację parlamentarną, żeby być stroną wojny kulturowej po stronie endeków czy Kościoła katolickiego przeciwko liberalnej inteligencji z "Wiadomości Literackich". On wsadzał ONR-owców do Berezy, a jego oficerowie potrafili wypłazować biskupa. A jednocześnie Piłsudski nie był bolszewikiem, nawet z arystokratami potrafił się spotkać w Nieświeżu. Na swój dziwaczny sposób próbował być konserwatywno-liberalnym "księciem pokoju".

Ale i on w gruncie rzeczy przegrał. A przegrał dlatego, że nie potrafił stworzyć systemu prawnego i opierał się na nadziei, że wystarczą wierni mu ludzie. To jest jeszcze jedno z wielkich złudzeń nowoczesnej polityki, bo wierni ludzie wystarczali królowi w najdawniejszych czasach...

Piłsudskiemu wystarczała Kadrówka...

Oczywiście, ale dzisiaj wierni ludzie do budowy państwa już nie wystarczą. I dlatego myślę, że to, co teraz oglądamy w Polsce, nie skończy się nawet jakimś wielkim konfliktem społecznym: protestami, strajkami itp. Władza nie zostanie widowiskowo obalona, natomiast może się zdarzyć coś takiego, że sam PiS zrozumie, że właściwie nie potrafi dać sobie rady z państwem. I to może być źródłem erozji wewnętrznej.

Dlaczego środowisko "Res Publiki", będące najciekawszym środowiskiem intelektualnym, jakiego się dorobiliśmy pod koniec PRL-u, najmniej uwikłanym w konflikty ideologiczne i personalne opozycji demokratycznej, nie wychowało żadnego Masaryka ani de Gaulle'a?

Podstawową cechą tego środowiska był dystans wobec praktycznej polityki. Żaden z nas nie należał do partii, choć byliśmy z pokolenia, które z racji wieku mogło jeszcze próbować uczestniczyć w praktycznej polityce przez PZPR. Ale nie było też w naszym środowisku żadnej osoby, która by odegrała istotniejszą rolę w okresie pierwszej "Solidarności". Wszyscy gdzieś trochę doradzali, ale nikt nie wszedł do pierwszego szeregu, mimo że dla inteligencji też tam było miejsce. Potem się okazało, że poza Jackiem Kurczewskim (który był blisko nas, ale nie w samym środku), a teraz Pawłem Śpiewakiem, który jednak wraz z zaangażowaniem politycznym odszedł - mam nadzieję, że na pewien tylko czas - z naszego środowiska, nikt nie wszedł w politykę także po 1989 roku. Kiedy ja sam angażowałem się w Okrągły Stół, a także w wybory, w których startował Tadeusz Mazowiecki, to mimo że nie było to mocne zaangażowanie, wielu moich kolegów i tak miało o to do mnie pretensje.

Przyznam szczerze, że widzę w tym pewne dziwactwo. Jeśli nawet w okresie późnego PRL-u ta wstrzemięźliwość jest zrozumiała, to potem zaczyna się przecież prawdziwa polska polityka...

To potwierdza tylko różnicę, która została znakomicie uchwycona przez Hannah Arendt podkreślającą fundamentalny podział między myśleniem i działaniem. "Res Publica", lepiej lub gorzej, uprawiała myślenie.

Z rozmowy z Tomaszem Łubieńskim opublikowanej w przedostatniej "Europie" wyłonił się jednak inny obraz "Res Publiki". Na początku "wojny na górze" zamiast siedzieć po klerkowsku okrakiem na barykadzie, pana środowisko zaangażowało się bardzo silnie po jednej ze stron - po stronie Mazowieckiego i tego, co wówczas nazywano salonem inteligenckim. I nie dość, że się zaangażowało, to jeszcze usuwało dysydentów. Podobnie jak inne instytucje salonu.

Przyznaję, że ostrość tego zaangażowania była pewnym błędem, ale popełnionym z przyczyn - nieładnie powiem - estetycznych. Moi przyjaciele bliscy "Res Publice", tacy jak Wojciech Karpiński, zdumiewali się naszym zaangażowaniem. Bo on - podobnie jak przepytywany przez pana w "Europie" Zdzisław Najder - także uważał, że nonsensem jest sądzić, iż Mazowiecki czy ktokolwiek inny może z Wałęsą wygrać. Jeśli chodzi o polityczną racjonalność, to nawet idea falandyzacji wcale nie była taka bezsensowna. To, co robił wtedy Lech Falandysz (bardzo inteligentny zresztą człowiek), było przecież do głębi schmittiańskie. On po prostu chciał, żeby w trudnej sytuacji przełomu prezydent miał szczególne uprawnienia i mógł szybciej załatwić podstawowe dla kraju sprawy. Tylko że jednocześnie Wałęsa potrafił być wtedy bardzo odstręczający. To, jak krzyczał na Turowicza i parę innych podobnych zdarzeń, sprawiło, że nie można było go estetycznie zaakceptować.

Czy rzeczywiście zmysł estetyczny Pawła Hertza, Tomasza Łubieńskiego, Ryszarda Legutki, Zdzisława Najdera i innych inteligentów, którzy nie stanęli po stronie Mazowieckiego, był słabszy od państwa zmysłu estetycznego?

Mam poczucie, że myśmy w pewnym momencie przegapili zmianę, umknęło nam coś ważnego, co się zdarzyło w Polsce. Ja siebie tutaj nawet specjalnie nie winię osobiście czy środowiskowo, bo to przegapienie dzielimy z olbrzymią większością środowiska inteligenckiego. Zachowaliśmy inteligencko-estetyczny stosunek do świata, podczas gdy tu się odbywała demokratyzacja. Demokratyzacja oznacza, że - nie chcę tu użyć słowa "chamstwo" - masy wchodzą do życia publicznego i nie można udawać, że to się dzieje bez konsekwencji. Pewne standardy ulegają zmianie. Wtedy można oczywiście stosować taktykę, którą chciał zastosować Paweł Kłoczowski, ale która dla mnie była nie do przyjęcia, bo zbyt żywym jestem człowiekiem: uciec do wieży z kości słoniowej. Dzisiaj widać, jak bardzo polska inteligencja sama siebie zdeprecjonowała, dokonując swoistej autoizolacji. Przez długi czas żyliśmy w przekonaniu - może nie takim jak Piłsudski, że gdy przyjdzie niepodległość, to automatycznie wszyscy będą współpracowali - ale, że jak przyjdzie niepodległość, to ludzie będą chcieli czytać te same książki i będzie trwał ten millowski świat swoistego arystokratyzmu - bo przecież PRL wytwarzał pewien typ arystokracji duchowej. Sprzyjał czemuś takiemu, izolując nas od polityki i życia społecznego. Potem sprzyjał temu stan wojenny, mimo pozorów, że robimy wszystko razem z robotnikami. I sprzyjała temu jeszcze postawa rządów w okresie pierwszych dwóch lat III RP. Po czym następuje gwałtowna zmiana, której myśmy nie dostrzegali, a która wyniosła zupełnie niearystokratyczny świat do góry. Myśmy nie byli intelektualnie do tego przygotowani, polska inteligencja nie była do tego przygotowana. Jeszcze w 1990 roku sądziliśmy, że społeczna rzeczywistość praktycznie nie uległa zmianie. Otóż to świadczyło o naszym błędzie. Nie można było w Polsce rewolucjonizującej się społecznie - nie politycznie, tylko społecznie - zachować tego rodzaju rzeczywistości i tego rodzaju stosunku do rzeczywistości. Trzeba było, brutalnie mówiąc, wziąć się do tej rzeczywistości i spróbować ją opisywać, bo myśmy niewiele mogli zdziałać, ale mogliśmy ją opisywać. I właśnie za nieopisywanie tej rzeczywistości, za zlekceważenie zagrożeń politycznych i społecznych, które już wtedy można było zobaczyć, za niezrozumienie także tego, że pewne elementy swoistej lustracji są niezbędne, myśmy zapłacili. A razem z nami zapłaciła większość polskiej inteligencji.

Sądzę, że wszystkie strony konfliktów inteligenckich mają dzisiaj kaca. Czuł pan smutek bijący z tego, co mówili w "Europie" antysalonowi buntownicy, Najder czy Łubieński...

Ale tego nie zrozumieli wszyscy zwolennicy szeroko pojętego obozu "Gazety Wyborczej" czy też dawni liberalni opozycjoniści. Nie zrozumieli - tak jak i my - gdyż mieli nadmierne złudzenia co do tego, że w Polsce liberalne społeczeństwo pojawi się samo z siebie i niemal od razu. A przecież można mieć poważne wątpliwości, czy dzisiaj, po niemal 20 latach, mamy w Polsce do czynienia z liberalnym społeczeństwem. Właściwie po żadnej ze stron nie znajdziemy dobrej diagnozy, dobrego zrozumienia tej zmiany. Konflikt, rozpad i kryzys polskiej inteligencji to cena, jaką płaci się za to, że się w pewnym momencie nie towarzyszy społeczeństwu, nawet refleksją czy diagnozą. Można zrzucać odpowiedzialność na postsolidarnościowych polityków, którzy byli z reguły nieznośni, na rządy postkomunistów, ale to nie tłumaczy postawy intelektualistów, a w każdym razie tłumaczy ją niedostatecznie

Dla mnie najbardziej drażniące było udawane dobre samopoczucie inteligenckiego salonu po odejściu takich ludzi jak Paweł Hertz, Zdzisław Najder, Tomasz Łubieński, Ryszard Legutko, a później także Zdzisław Krasnodębski czy Paweł Śpiewak. W całym środowisku zachodziła swoista redukcja do Michnika albo do Szczypiorskiego. Nawet dziś jeszcze widać tendencję do mówienia: co tam Krasnodębski, Legutko czy Śpiewak, kiedy po naszej stronie jest Jacek Żakowski. Przyznam, że ja na miejscu inteligenckiego salonu nie oddałbym Legutki czy Krasnodębskiego nawet za cenę trzech Jacków Żakowskich czy sześciu Cezarych Michalskich. Bo jak można o sobie myśleć: my jesteśmy całą klasą inteligencką, poza nami są tylko ludzie brzydcy, nieestetyczni albo cynicy prący ku władzy, kiedy tam był np. Paweł Hertz? A ten sposób usuwania dysydentów z inteligenckiego salonu wciąż jeszcze się przecież nie skończył.

To prawda, choć powiedziałbym, że w moim środowisku to w znacznej mierze znikło czy też nie odgrywało aż takiej roli. Proszę zresztą zauważyć, że Zdzisław Krasnodębski w swojej roli pojawił się trzy, może cztery lata temu, nie więcej. Wcześniej w dużo większym stopniu akceptował zasady obowiązujące w - jak to pan nazywa - inteligenckim salonie. Dla mnie większą rolę odegrało odejście ludzi, którzy byli moimi mistrzami: Krzeczkowskiego, Hertza, Turowicza czy Stommy. Kiedy ich zabrakło, skończył się także pewien styl prowadzenia sporów polegający na tym, że nawet kiedy się bardzo różnimy, to nadal warto dyskutować, bo zawsze usłyszy się ważny argument, a jeśli się z nim nie zgodzi, to jednak będzie się wysłuchanym. Oni odegrali ogromną rolę w moim intelektualnym dojrzewaniu i pytanie, jakie ja bym samemu sobie postawił, jest następujące: dlaczego myśmy nie przejęli tej roli? Co się tutaj złego wydarzyło? Myślę, że wydarzyło się coś takiego, iż wystąpił zdecydowany niedostatek zaplecza aksjologicznego. Bo łatwiej było mieć zaplecze aksjologiczne wobec komunizmu niż w tej nowej, nie tak już oczywistej sytuacji. Widzę dzisiaj znanych i wartościowych intelektualistów, historyków idei (których pan zaliczyłby pewnie do salonu inteligenckiego) należących do mojego inteligenckiego salonu, których wypowiedzi mnie nużą, bo po raz kolejny jak automaty powtarzają oni, że państwo upada, a elity są zagrożone. A ja, słuchając tego, mam wrażenie braku czegoś, co można by nazwać partią umysłową. Otóż niestworzenie takiej partii było oczywistym błędem "Res Publiki" przy całym jej koniecznym niezaangażowaniu i dystansie wobec czystej polityki. Także "Gazeta Wyborcza", której czasem przypisuje się nadmiernie demoniczną rolę, nie stworzyła partii umysłowej, ona stworzyła tylko pewien styl czy też pewien rodzaj zaciągu, który miał raczej negatywny charakter. Zatem nie powstała partia umysłowa i to jest nasza klęska. Bo spory toczone dzisiaj w Ameryce - np. spór Fukuyamy z Krauthammerem czy Fergusona z Huntingtonem - być może nie zawsze są intelektualnie pasjonujące i stały się zbyt publicystyczne, ale i tak ukazują głębsze zrozumienie przez intelektualistów zarówno rzeczywistości politycznej i społecznej, jak też własnej analitycznej funkcji wobec tej rzeczywistości. Otóż w Polsce takiej partii umysłowej nie próbowano założyć. Nastąpiło raczej samowycofanie się intelektualistów na pozycje ogromnego zaangażowania i nadmiernej prostoty. Pozycje, na które "Res Publica" akurat nie przeszła, ale przeciwko którym też nie protestowała. Doszło do strasznie prostego podziału, gdzie z jednej strony w wypadku najdrobniejszego ograniczenia wolności, a nawet samych tylko deklaracji na rzecz wzmocnienia władzy od razu się mówi, że już zza płotu wychyla się protofaszyzm. A inna znowu frakcja inteligencka bezrefleksyjnie staje się medium antyinteligenckich resentymentów. Subtelni skądinąd intelektualiści, kiedy schodzą na poziom polityki, stają się prostymi agitatorami.

Młodzi inteligenci, kiedy wchodzą w środowisko starych, to z jednej strony chcą u nich terminować, czegoś się od nich nauczyć i rzeczywiście, jeśli nie są całkiem wariatami, to relacji mistrz - uczeń nie chcą całkowicie zaburzać. Ale z drugiej strony bardzo szybko pojawia się walka o uznanie i pragnienie wywalczenia dla siebie pewnego respektu. "Res Publica" uczniów z mojego pokolenia straciła. Ile w tym było państwa winy, że zbyt pochopnie podejrzewaliście nas o antyliberalizm, fundamentalizm itp., a jakie błędy - z pańskiego punktu widzenia - popełniliśmy my? Przez środowisko "Res Publiki" przewinęli się Waldemar Gasper, Tomasz Merta, Marek Cichocki, Dariusz Gawin, Agata Bielik-Robson. Ci ludzie powinni być pańskimi uczniami, a "Res Publica" konsekwentnie ich traciła, choć przecież nie stali się później jakimiś fanatycznymi fundamentalistami.

Większość spośród tu wymienionych to byli ludzie blisko, czasem po przyjacielsku ze mną związani. Zresztą z częścią z nich jestem związany także dzisiaj.

I wielu z nich do tej pory zachowuje dla pana profesora osobistą sympatię.

Tu nie nastąpił żaden konflikt personalny, ale rzeczywiście z naszego środowiska wyszli. Warto jednak powiedzieć, że oni byli dość nieliczni i mieli skłonności do podziałów. Część z nich tworzyła środowisko Warszawskiego Klubu Krytyki Politycznej, które też poniosło porażkę, bo działało krótko i bardzo się podzieliło, a nawet skłóciło. Otóż ja nie mam co do tego żadnych wątpliwości, że oni chcieli w jakimś sensie współrządzić "Res Publiką" i całym tym światem. Tylko że, z jednej strony, myśmy może nie byli przygotowani na coś takiego, a z drugiej okazało się, że oni też nie są na to przygotowani, ponieważ zbyt szybko i zbyt ostro reagowali na pewne kryzysy.

Może pan podać jakiś przykład konfliktu, który uniemożliwił dalsze ich terminowanie i środowiskowe przyswojenie?

Taki konflikt pojawił się przy okazji publikacji tekstu Bożeny Umińskiej o Żeromskim. Kiedy ja pozwoliłem, by jeden z podrozdziałów nosił tytuł "Czy Żeromski posyłałby żydowskie dzieci do gazu?".

To najbardziej wpłynęło na odejście Agaty Bielik-Robson, która antysemitką przecież nie była. Także osoby ze środowiska Warszawskiego Klubu Krytyki Politycznej określiły się wtedy w redakcji jako osobny obóz.

To, w jaki sposób poszczególne osoby w "Res Publice" zachowały się przy okazji tamtego konfliktu, było rzeczywiście kroplą, która przelała dzban. Bo sam tekst nie był aż tak dramatyczny i jeśli się przeczyta "Przedwiośnie", to można powiedzieć, że Umińska miała sporo racji. Oczywiście przesadziła, ale w piśmie takim jak "Res Publica" stosuje się czasem przesadę, żeby zwrócić uwagę czytelnika.

Paweł Hertz też był sceptyczny wobec tekstu Umińskiej, a Agata Bielik-Robson po odejściu z "Res Publiki" nigdy przecież nie porzuciła liberalnego minimum ani nie stała się medium antyinteligenckiego resentymentu. Może więc tamten konflikt jednak się nie opłacał?

On wynikał tak naprawdę z czegoś bardziej podstawowego. Mianowicie, my jako starsze środowisko "Res Publiki" mieliśmy pewną silną, choć jednocześnie niedookreśloną, niewystarczająco wypowiedzianą tożsamość. Wyrośliśmy z przeszłości i pewne kryteria, które narzucał np. Konstanty Jeleński, były dla nas kryteriami nie do zakwestionowania. I w jakimś sensie (widzę to teraz), mimo że tych młodych ludzi nie wychowywałem, ale raczej intelektualnie z nimi pracowałem, nie zdałem sobie sprawy z tego, że przy całym naszym na nich otwarciu, przy całym partnerstwie, istnieje pewne minimum światopoglądowe pozostające poza dyskusją, z którego nie mam zamiaru rezygnować. I przy okazji tamtego sporu wydało się nam, starszym w środowisku "Res Publiki", że to minimum jest przez młodych kwestionowane. Rozpoznanie to niekoniecznie i nie we wszystkich przypadkach było trafne. I może myśmy się za bardzo zachowali jak klasyczni starzy wobec młodych. To może nie jest błędem w porządku edukacji, ale jeśli się chce mieć kontynuatorów i w pewnym sensie partnerów, to jest to błąd. Błąd trudny do nadrobienia, bo choćbym nawet marzył, by w tej chwili móc przekazać redakcję "Res Publiki" Darkowi Gawinowi, to niestety nie mogę, bo on już jest zbyt zdeklarowany, by mógł kontynuować formułę tak otwartą jak formuła "Res Publiki". Coś się stało niefortunnego i tego już się nie da odwrócić. Ten proces w niektórych przypadkach posuwa się dalej, jak na przykład w przypadku politycznej radykalizacji kilku moich uczniów. A czasem, jak w przypadku Agaty czy pana, to idzie w drugą stronę. Ale winę na siebie musi wziąć starszy i wychowawca - winę za pewne radykalne nieporozumienie, które tu miało miejsce i jest częścią tego ciągu nieporozumień, z jakim mamy do czynienia w historii polskiej inteligencji. Powołam się na nieporozumienie, które pojawiło się u początków "Res Publiki" i dotyczyło człowieka, który nauczył mnie pisać - bo pierwsze teksty pisałem do "Twórczości", a dział recenzji prowadził tam Andrzej Kijowski i to on mnie uczył, kiedy miałem 21 lat. Potem, kiedy zaczęliśmy wydawać "Res Publikę", napisał, że jesteśmy niebezpiecznymi nacjonalistami. Kompletnie nas nie zrozumiał. Myśmy mieli o to do niego wielką pretensję, ale potem machnęliśmy ręką. Choć to było nieprzyjemne, bo Kijowski był znaczącym autorytetem w ówczesnym życiu kawiarniano-politycznym.

Ten przykład z Kijowskim jest dość smutny, bo pokazuje, że zamiast terminowania uczniów u mistrzów mieliśmy raczej "falę" przechodzącą z pokolenia na pokolenie. Mieliśmy podejrzliwość starych wobec młodych, na którą młodzi, jeśli nie zostali złamani, odpowiadali buntem i radykalizacją.

I to jest błąd całej polskiej inteligencji, która rzeczywiście jest wyjątkowo pod tym względem zaściankowa czy też gettowa. To jest jej cecha strasznie dawna, także przedwojenna - wtedy inteligenci z jednego środowiska potrafili się szczycić, że nie podają ręki tym ze środowiska ideowo wrogiego czy skonfliktowanego. Jeżeli spory wynikają z istnienia różnych szkół umysłowych, to dobrze, ale jeśli to się pojawia na poziomie nie szkół umysłowych, lecz podejrzeń, to mamy katastrofę. "Res Publica" padała ofiarą systemu podejrzeń ze strony Andrzeja Kijowskiego w okresie, gdy on jeszcze uważał nas za półfaszystów, bo prawica nie mieściła się wtedy w głowie, a później padała ofiarą podejrzeń ze strony środowiska "Gazety Wyborczej". Ale myśmy także popełniali błędy. I właśnie dlatego trzeba ten niszczący spór systemów podejrzeń znowu przekształcić w rzetelny spór szkół umysłowych.

p

*Marcin Król, ur. 1944, filozof, historyk idei. Jego seminaria magisterskie na Uniwersytecie Warszawskim ukształtowały parę pokoleń młodych polskich intelektualistów. Autor kilku książek o historii polskiej myśli politycznej, jeden z najważniejszych przedstawicieli liberalizmu w Polsce. Jest stałym współpracownikiem "Europy" - ostatnio w nr 163 z 19 maja br. opublikowaliśmy jego tekst "Realizm polityczny Bronisława Łagowskiego".