p

Rafał Matyja*

Prawica musi odbudować państwo

Teza o politycznej i intelektualnej hegemonii prawicy, która padła niedawno na łamach "Europy", stoi w zasadniczej sprzeczności z tym, jak dzisiejsza prawica rozumie samą siebie. Ukształtowana w warunkach ostrej rywalizacji politycznej lat 90. nie może pozbyć się nawyku opozycyjności i kontestacji, który także dziś cechuje jej styl rządzenia i prowadzenia dyskusji. Nie tylko nie dowierza własnym siłom, ale nie jest w stanie wyzwolić się z wygodnej pozy ofiary prześladowań. Wygodnej, bo zwalniającej z obowiązku podjęcia części zadań państwowych. Zwłaszcza tych zmieniających reguły i instytucje, a zatem wykraczających poza proste przejmowanie i odzyskiwanie kolejnych urzędów. Problemy tożsamościowe są jednak ważne o tyle, że utrzymują prawicę w stanie niedojrzałości i nieodpowiedzialności. Każą jej neurotycznie reagować na każde słowo krytyki. Sprawa nie dotyczy przy tym kilku polityków czy - tym bardziej - liderów. Nie usunie się problemu, dokonując zmian na szczytach głównych ugrupowań. Nie zmieni go też sama z siebie nadchodząca zmiana pokoleniowa. Zwłaszcza że młode pokolenie prawicy jest pełne podziwu dla swoich starszych protagonistów, zazdrości im ostrego konfliktu lat 80. i pryncypialnej rywalizacji lat 90. Zbuntować może się dziś polityk 40-letni, a młodzi w większości solennie dobierają słowa uznania i wzmacniają swą pozycję metodami dworskimi.

Reklama

Wniosek o hegemonii prawicy można wyciągnąć z faktu osiągniętej przez nią politycznej przewagi nad lewicą i daleko idącego osłabienia siły perswazyjnej, jaką dysponowały elity intelektualne lat 90. Jednak prawica nie ma dziś dość sił, by spełnić swą historyczną misję, jaką jest instytucjonalne wzmocnienie państwa. Podkreślam aspekt instytucjonalny, gdyż naprawa obyczajów, czyli wzmocnienie moralne, jest w znacznie mniejszym stopniu kwestią świadomej polityki. Opiera się raczej na postawach jednostek idących pod prąd panujących reguł. I jakkolwiek jest bardzo potrzebne, trudno je zaprogramować. Jest pochodną dobrego wychowania, wrażliwości sumienia i siły charakteru danej osoby publicznej. Wbrew temu, co się sądzi, w żadnym razie nie polega na moralizatorskich deklamacjach.

By sprostać historycznym zadaniom, prawica musiałaby dziś dokonać zasadniczego zwrotu intelektualnego i mentalnego. Zwrotu, który oznacza pozbycie się nawyków z lat 90., odrzucenie metody politykowania za pomocą retorycznych skandali. Prawica musiałaby uznać, że zasadnicza różnica między Polską a jej europejskimi partnerami polega dziś na poziomie instytucjonalizacji, na efektywności struktur państwa, na niepatologicznej kooperatywności poszczególnych segmentów elity. Musiałaby uznać, że problemem polityki polskiej nie jest nadmierna ostrość rywalizacji, lecz jej jałowość i powiększający się deficyt zaufania.

Zadaniem prawicy nie jest budowa państwa bez afer - Rzeczypospolitej Aniołów. Jej zadaniem jest odbudowanie więzi państwowych - przez przywrócenie wiarygodności instytucjom i przywrócenie sensu debacie publicznej. Przez stworzenie warunków rekonstrukcji elity życia publicznego, a nie przez jej dezawuowanie. Jak dużo musi się zmienić? Bardzo dużo. Jakkolwiek bowiem w rządzeniu może łatwo obecną koalicję zastąpić ktokolwiek, to nie widać na horyzoncie siły politycznej, której diagnoza jasno wyrażałaby ową zasadniczą słabość Rzeczypospolitej.

Reklama

Instytucjonalna słabość państwa

Zrozumienie źródeł naszej słabości powinno być pierwszą lekcją politycznego kształcenia, jakie proponuje prawica. O ile oczywistością jest wskazywanie na historyczny proces budowy nowoczesnych instytucji państwowych, który ominął nas w wieku XIX i przez ponad połowę wieku XX, to bardzo niewielu polityków zdaje sobie sprawę z konsekwencji tego faktu. Ludwik Dorn wskazywał 10 lat temu na zasadniczy defekt państwa, jakim jest brak "biurokracji konstytucyjnej" - korpusu urzędników wiernego zasadom ustrojowym, na jakich opiera się państwo i chroniących je przed nadmierną demokratyczną destabilizacją. Brak tego korpusu to nie tylko brak ludzi, ale także brak wypracowanych i przenoszonych z pokolenia na pokolenie obyczajów i norm. To brak właściwego wszelakim instytucjom pojęcia "stosowności".

Instytucje publiczne w Polsce są dziś hybrydami PRL-owskiej dominacji aparatu i zorganizowanej nieufności, pełnego korupcyjnej patologii i lekceważenia jakichkolwiek reguł stylu lat 90. oraz opartego na centralistycznej kontroli ducha czasów obecnych. Znawcy praktyki zarządzania wiedzą, że droga naprawy struktur rzadko wiedzie przez mnożenie mechanizmów kontroli. Szansą jest raczej ewolucja instytucji dokonująca się dzięki postawionym przed nimi nowym wyzwaniom. Przykładem może być choćby wymóg absorpcji środków unijnych, który wymusza na niektórych segmentach administracji zerwanie z nepotyzmem i układami w procesie rekrutacji urzędników.

Jadwiga Staniszkis słusznie zwraca uwagę kolejnym rządom na konieczność zapraszania do pracy w administracji i na zapleczu polityki "instytucjonalnych artystów", ludzi, którzy potrafią tak konstruować struktury, by wykorzystywały potencjał pracujących w nich ludzi, by nie tłumiły aktywności, a jednocześnie umożliwiały szybką reakcję na patologie (nie tylko zresztą korupcyjne). Dzisiejsze kłopoty władzy ze służbą zdrowia to w znacznej mierze pochodna złudnej wiary w to, że procesy naprawcze można powierzyć samemu środowisku lekarskiemu. Od lat obowiązuje zasada, że ministrem zdrowia może być tylko lekarz. Została ona złamana na krótko przez rząd Buzka, który powołał na to stanowisko Franciszkę Cegielską. Polityczny koszt obowiązywania tej zasady ponoszą wszystkie rządy i... niestety wszyscy obywatele.

Reforma instytucjonalna potrzebna jest dziś zarówno polskiej polityce, jak i polskiej administracji. Jest potrzebna słabnącemu sektorowi publicznych usług i - co umyka zwykle uwadze komentatorów - poważnym segmentom sektora prywatnego. W odniesieniu do tego ostatniego sektora nie może ona polegać na zwiększaniu kontroli, ale raczej na promowaniu rozwiązań zaproponowanych przez Romana Kluskę: ograniczeniu korupcjogennych form ingerencji w gospodarkę, stłumieniu absurdalnych roszczeń biurokracji, która przeregulowuje jedne dziedziny, inne pozostawiając w stanie całkowitego zdziczenia.

Porzucone zadania

PiS miało być formacją zasadniczej naprawy państwa. Miało łączyć naprawę instytucjonalną (co zapowiadało w projekcie konstytucji, programie wyborczym, deklaracjach liderów) z oczyszczeniem struktur z patologii. Dziś jasne jest, że skoncentrowało się wyłącznie na tym drugim celu. Sam premier zarzuca zwolennikom prymatu zmian instytucjonalnych polityczną naiwność i wskazuje na błędy popełnione w tym zakresie przez rząd AWS. Co do błędów - trudno się spierać. Co do wniosków - wydają się one katastrofalnie ciążyć na programie i duchu sprawowanych rządów. Programie i duchu, których istotą jest kontrola i posłuszeństwo ograniczane jedynie przez wzgląd na konieczność utrzymania koalicji.

PiS pomyliło ideę IV Rzeczypospolitej z ideą Rzeczypospolitej AntyTrzeciej. Nie uznało zasadniczego postulatu kontynuacji. Gdyby zwolennicy IV RP mieli poprzedniczkę za nic, mówiliby o Trzeciej Rzeczypospolitej - sięgającej korzeniami do Polski międzywojennej, ponad PRL i jej demokratyczną kontynuacją. Jednak ich teza była inna: uznając dorobek III RP, chcemy zmienić jej ustrojowe (!) zasady. Nie chodziło o wymianę elit ani o zepchnięcie na margines tej czy innej partii: te dwa procesy dokonały się jeszcze w ramach ustrojowego porządku gwarantowanego przez prezydenta Kwaśniewskiego i rząd Marka Belki. Chodziło o zmianę ustrojową, czerpiącą swą prawomocność z mandatu wyborczego i historycznego wyzwania, jakim był kryzys Rzeczypospolitej w roku 2003. Istotą tej zmiany miało być nie pognębienie przeciwnika, ale budowa wspólnych reguł i instytucji. Zasadą zmiany miał być szeroki consensus, a nie sukces doraźnych koalicji sejmowych, zaś źródłem nowego porządku - szerokie przekonanie o konieczności zmian, a nie wola najzdolniejszych nawet przywódców. Przyczyną niemożności dokonania tak zasadniczych reform ustrojowych nie jest jednak - pochopnie przypisywana liderom PiS - schmittiańska wizja polityki czy nawet ich trudne charaktery. Istotę owej niemocy stanowi kontynuowanie złych tradycji prawicy lat 90.

Szkodliwe nawyki lat 90.

Szczęśliwie na naszych oczach wyczerpuje się historyczny mandat takiej prawicy. Mandat obozu ukształtowanego na początku lat 90. w toku kampanii prezydenckiej Lecha Wałęsy. To prawica, która nigdy nie była zdolna osiągnąć jednolitego wymiaru organizacyjnego. Która potrafiła zjednoczyć się na zaledwie kilka lat w formie luźnej i niekompletnej federacji, jaką była Akcja Wyborcza "Solidarność". Jej ostatnim wcieleniem jest dziś bez wątpienia PiS. Jej posłowie i senatorowie - bardziej zresztą niż liderzy - kontynuują tradycję antykomunistycznej i religijnej retoryki politycznej lat 90. Nie czują jałowości sporu o lustrację i aborcję. Nie dostrzegli nawet, że istotą projektu zmiany konstytucji w tej ostatniej kwestii jest danie gwarancji stabilności istniejącego kompromisu, a nie kolejnej okazji do moralnej krucjaty.

Czynnikiem kontynuacji jest dziś podobne jak w latach 90. postrzeganie wroga (układ postkomunistyczny, lewica laicka) i podobne formułowanie zasadniczych celów. Uznanie osi dobro - zło za podstawę racjonalizacji politycznych działań przenosi nas w otchłań konfliktu lat 80. i wyznacza współczesnej polityce ówczesne normy oceny. Symbolem owego nadużycia i niebezpiecznej w istocie przesady są słynne słowa o ZOMO, jakie padły z ust premiera w Gdańsku. Trzeba jednak stwierdzić, że ostra retoryka polityczna lat 90. była usprawiedliwiona w stopniu większym niż ma to miejsce obecnie. Opór wobec wprowadzonych przez prawicową większość ustaw gwarantujących prawną ochronę życia oraz swobodę religijnej i społecznej misji Kościoła był większy niż ten, z którym mamy do czynienia obecnie. Sprzeciw wobec jakichkolwiek rozliczeń PRL był silniejszy i bardziej skuteczny. Mimo to organizacyjnie rozbita i skłócona prawica dokonała istotnych zmian instytucjonalnych.

Nawet tak ostro krytykowane dziś przez część polityków koalicji rządy AWS przyniosły więcej korzystnych zmian instytucjonalnych, niż na to wskazuje ich czarna legenda. Absorpcja środków unijnych byłaby niezwykle utrudniona, gdybyśmy do dziś mieli 49 województw czy samorządność tylko na poziomie gmin i nie mieli żadnych narzędzi polityki regionalnej państwa. To za rządów AWS powstał IPN, to wtedy z inicjatywy niezależnego posła Ludwika Dorna wprowadzono antykorupcyjne reguły finansowania polityki. To ówczesna reforma górnictwa sprawiła, że dziś pod kancelarię premiera przyjeżdża ich kilkunastu, a nie kilka tysięcy.

Piszę to, nie rezygnując z bardzo krytycznej oceny ducha tamtych rządów (niestety, dobrze parafrazowanego w słynnym haśle TKM), nie chcąc zapomnieć o wielu wadach reformy edukacji czy służby zdrowia. Problem polega jednak na tym, że dziś poza likwidacją WSI i utworzeniem nowych służb wojskowych oraz powołaniem CBA zmiany instytucjonalne są nadspodziewanie skromne. Zwłaszcza że dzisiejsza prawica jest wolna od ograniczeń, jakie miały poprzednie jej formacje. Warto bowiem wskazać, że PiS jest dziś pierwszą samodzielną formacją prawicową niezależną od zewnętrznego protektora. Jest to tym ważniejsze, iż przyczyną porażek prawicy lat 90. był polityczny klientelizm jej polityków - wobec Lecha Wałęsy i NSZZ "Solidarność", a także częściowo wobec Unii Demokratycznej. Wolne od tej postawy środowiska stanowiły wówczas margines. Dziś są rdzeniem PiS-u.

Partia ta zrealizowała w praktyce ówczesny postulat tworzenia - na podstawie sojuszu PC z ZChN - prawicy suwerennej wobec wspomnianych wyżej patronów. W latach 90. sojusz ten istniał krótko: przez sześć miesięcy rządów Jana Olszewskiego i kilkunastu miesięcy Przymierza dla Polski. Historyczną zasługą Jarosława Kaczyńskiego pozostaje twarde stanowisko w kwestii politycznej suwerenności prawicy i wysiłki na rzecz jej ustanowienia. Jednak współczesna postać owej suwerenności coraz bardziej przypomina walkę o osobistą suwerenność premiera i lidera partii, o niepodleganie wewnętrznym ograniczeniom i wewnętrznej krytyce. Zawarty w ramach PiS sojusz między PC a ZChN i mniejszymi środowiskami może zostać ostatecznie przez samego lidera tej formacji postawiony pod znakiem zapytania.

Polityczny pryncypializm z lat 90. może po raz ostatni zebrać swoje żniwo w postaci kolejnych sporów i podziałów. Zwłaszcza że znacząca część komentatorów chce interpretować istotę różnic w obrębie prawicy, posługując się pojęciami prawicy chrześcijańskiej i prawicy laickiej. Przyjęcie takiej osi podziału nie tylko byłoby powrotem do anachronicznych sporów z pierwszych lat III RP, ale odbierałoby także prawicy szansę utrzymania istotnej pozycji politycznej. Tak jak nie wyobrażam sobie w Polsce prawicy obojętnej wobec moralnej treści chrześcijaństwa, tak samo nie wyobrażam sobie zdolnej do odpowiedzialności za państwo formacji zbudowanej wokół haseł i postulatów religijnych czy obyczajowych.

Z pewnością wielu komentatorów ucieszyłoby się z wizji prawicy zredukowanej do roli strony w gwałtownym sporze światopoglądowo-obyczajowym. Wielu publicystów prawej i lewej strony widząc wypłukanie gospodarczego wymiaru rywalizacji prawica - lewica oraz słabnący wymiar historycznego antagonizmu, za jedyny rezerwuar istotnych treści uważa upolitycznianie życia prywatnego. Przeniesienie centrum politycznej debaty ku zideologizowanym uprzednio zagadnieniom rodziny, wychowania i obyczajowości. Tu jednak "nowa lewica" i "nowa prawica" zdają się być jednakowo zgodne i jednakowo nieznośne w swym przekonaniu, że mają prawo sterować prywatnością i narzucać nam metodami politycznymi swoje pozbawione respektu dla rzeczywistości wzory kulturowe.

Warto jednak podkreślić, że przyjęcie takiej osi konfliktu musi wpłynąć w istotny sposób na tożsamość i wzorce rekrutacji politycznej w obu rywalizujących formacjach. Może uczynić życie polityczne areną sporu między działaczami parafialnymi a aktywem organizacji gejowskich i feministycznych. Reakcją na taką ewolucję prawicy mogłaby być tylko konsolidacja politycznego centrum przesadnie stroniącego od kwestii światopoglądowych. Powstanie bliźniaczo podobnych, skrajnie pragmatycznych partii wypranych z konotacji ideowych i z ambitniejszych planów politycznych.

Nowa prawica

Projekt prawicy religijnej przeciwstawiać należy zatem nie tyle pomysłowi na prawicę laicką, ile na prawicę zbudowaną wokół zadań państwowych, umiarkowaną i zachowawczą w postulatach obyczajowych, sceptyczną wobec projektów liberalnych, ale zdolną do selektywnego korzystania z nich w kwestiach społeczno-gospodarczych. Prymat zadań państwowych polegających przede wszystkim na przebudowie instytucjonalnej ma swoje uzasadnienie w konieczności wyrównania szans Polski w UE i w przekonaniu, że podstawowym zadaniem polityki jest troska o dobro obywateli. Niesprawne instytucje, niesprawiedliwe prawa, brak gwarancji bezpieczeństwa - to zaniedbania, wobec których polityka nie może bez ryzyka ostatecznej kompromitacji przechodzić obojętnie.

Szansą dla polskiej prawicy jest dziś konserwatywny instytucjonalizm, sceptyczny wobec idei religijnych krucjat, wobec polityki spektakularnego gestu wypierającej politykę rzeczywistych zmian. Jest on w sensie kulturowym sprzeczny z dominującym do dziś duchem prawicy lat 90., a zatem skazany na twarde wyrąbywanie sobie przestrzeni politycznego wpływu. Jego szansa polega przede wszystkim na pozyskaniu sympatii i ukształtowaniu poglądów szerszych niż elity polityczne grup uczestników życia publicznego - elit gospodarczych, kulturalnych, administracyjnych.

Przesłaniem owego konserwatywnego instytucjonalizmu powinno być uznanie prymatu rywalizacji międzynarodowej nad sporami wewnętrznymi, a także konsolidacja elit społecznych wokół budowy silnej pozycji Polski w UE. Taki nieco sportowy wizerunek gry zespołowej powinien z czasem wyprzeć logikę niekończących się sporów o słowa i gesty. Nowa prawica powinna też porzucić rolę obyczajowego mentora, skupiając się raczej na identyfikowaniu problemów i opisywaniu znaczeń wysiłku zbiorowego.

Współczesny obywatel, nawet dobrze wykształcony, nie rozumie, po co Polakom państwo, nie bardzo wie też, jakiego typu lojalności i patriotyzmu wymagają od niego reguły nowoczesnej gospodarki. Jest nieufny wobec "państwowotwórczej" retoryki, mając przykre doświadczenia z reprezentującą to państwo administracją i krytyczny stosunek do małostkowych wypowiedzi reprezentantów tego państwa oraz dostrzegając fatalne reguły politycznych karier.

Konserwatywny instytucjonalizm powinien rozpocząć swą publiczną karierę od politycznej edukacji elit. Od przywrócenia elementarnych reguł wewnętrznej komunikacji i elementarnego zaufania. Powinien zbudować swoją reputację na postawie ludzi, którym zależy na państwie, na jakości jego instytucji, na wysokim poziomie bezpieczeństwa obywateli, na ich dumie z osiągnięć własnego kraju. Powinien też zachować zdroworozsądkowe przekonanie, że cele takie nigdy nie są osiągane raz na zawsze, lecz pozostają przedmiotem zmagań. Wysiłkiem pokonania właściwej wszelkim ludzkim instytucjom entropii, rozkładu, zepsucia. Najsilniejszym argumentem na rzecz jego misji jest dość oczywista obserwacja, że zanik państwa (czy choćby jego istotne osłabienie) nie musi nastąpić przez wymazanie go z mapy, ale przez stopniowe i konsekwentne wypłukiwanie samosterowności. Przez utratę kontroli nad samym sobą i strukturami formalnie uznawanymi za państwowe.

Dziś polityka konserwatywnego instytucjonalizmu oznacza przede wszystkim obowiązek przypominania rządzącym o złożonych wcześniej obietnicach w sferze rekonstrukcji państwa. Oznacza też sformułowanie programu politycznego i edukacyjnego, który przełamie izolację władzy i segmentację elit, a jednocześnie nie dopuści do patologicznej koegzystencji elit, która była charakterystyczną cechą III RP.

p

*Rafał Matyja, ur. 1967, historyk, politolog, wykładowca Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu. Jeden z najbardziej znanych polskich publicystów i komentatorów politycznych - obecnie związany z "Dziennikiem". W latach 90. był redaktorem naczelnym "Kwartalnika Konserwatywnego" i redaktorem "Nowego Państwa". Ostatnio opublikował książkę "Państwowość PRL w refleksji politycznej lat 1956 - 1980" (2007). W "Europie" nr 163 z 19 maja br. zamieściliśmy debatę z jego udziałem "Polska po antylustracyjnym rokoszu".